Ile dokładnie czasu minęło? Trzy dni? Cztery? Miał wrażenie, że cała wieczność, w dodatku ten bezlitosny typ wieczności, wypełniony samotnością i tęsknotą za dawnymi czasami, kiedy jeszcze miał przy sobie przyjaciół i mógł się do nich zwrócić ze swoimi problemami. Ah, jakże ulotne są piękne chwile... Teraz jednak nie skupiał się na przeszłości. Nie, teraz nie miał na to czasu. Teraz miał ważną misję. Musiał odzyskać jednego ze swoich przyjaciół.
Stanął przed wielkimi drzwiami. Zawsze unikał ich bliskości jak tylko się dało, wykręcał się wszelkimi możliwymi sposobami, jakby te parzyły go za każdym razem, gdy przez nie przechodził. Cóż, bardziej parzyło go to, co znajdowało się za nimi. Ale teraz przecież tam tego nie było, prawda?
Odetchnął. Raz. Drugi. Przy trzecim niemal się załamał i miał ochotę uciec jak najdalej, ale wytrzymał. Położył dłoń na klamce i pociągnął skrzydło do siebie. Nagle znalazł się w zupełnie innym świecie, dziwnym świecie. Pomieszczenie było wysokie na niemal dwie kondygnacje, z non stop szumiącymi wentylatorami gdzieś tuż pod sufitem, okna, znajdujące się równie wysoko, nie były myte chyba kilka pokoleń; widownia ziała plastikowymi, w większości połamanymi i poplamionymi krzesełkami, wyświechtanymi przez uczniowskie tyłki tak bardzo, że niektóre z nich wręcz prześwitywały po przyłożeniu z jednej strony źródło światła, natomiast z samego sufitu zwieszały się migoczące od czasu do czasu, zabezpieczone metalową kratą lampy jarzeniowe, tak stare, że były chyba pierwszymi wyprodukowanymi lampami tego typu na świecie. Ale nie to było dziwne. Dziwny, wręcz pozostawiający po sobie nieprzyjemne odczucie przebywania w postapokaliptycznym miejscu, był bowiem brak tych wszystkich ludzi, którzy każdego dnia gromadzili się tutaj, mniej lub bardziej chętnie (z naciskiem na "mniej"). Ale właśnie dzięki całkowitym pustkom nie musiał się wysilać, żeby go dostrzec - tym bardziej, że właśnie podskoczył w powietrzu, niby nimfa lub rusałka... a może jednak wróżka? Tak, te delikatne ruchy, ta gracja, te gładkie kroki po wąskiej kładce do ekwilibrystyki (nigdy nie miał pewności co do nazwy tego sprzętu), na przekór wszystkiemu rozpuszczone włosy, falujące w rytm ruchów, luźna koszulka i cienkie getry trzy czwarte, to była wróżka.
Zarzucił w powietrzu ciemną grzywą, a w świetle popołudnia nawet kropelki potu błysnęły jak drogocenne klejnoty.
Nie. Nie wróżka. Jednak musiał wrócić do nazywania go aniołem.
Niespodziewanie usłyszał cichy okrzyk, gdy jego muza źle wylądowała na cienkiej belce, a grawitacja pociągnęła najpierw jej stopę, a potem całe ciało w objęcia twardej podłogi. Już miał sam krzyknąć, chciał coś zrobić, złapać ją, zanim uderzy o ziemię, choć wiedział, że nie mógł zdążyć. Ale nagle kątem oka zauważył ruch postaci, której wcześniej nie dostrzegł, a w której ramiona gładko wpadł jego marsjański posłaniec. Nagle poczuł ukłucie, gdzieś w głębi serca, gdzie znajdują się już tylko uczucia. Niekontrolowana zazdrość rozkwitła gorzkim kwiatem, kiedy patrzył, jak strach przed uderzeniem na twarzy chłopaka momentalnie zmienił się w ulgę i poczucie bezpieczeństwa... a potem zakłopotanie, kiedy Shiro odstawiał go na podłogę. O czymś rozmawiali, cicho, jakby nie chcieli, by ktokolwiek ich usłyszał, a potem starszy chłopak uśmiechnął się i zmierzwił młodszemu włosy. Ten gest był w jakiś sposób tak braterski, a zarazem tak dziwnie nieplatoniczny, że Lance poczuł, jak krew buzuje mu w żyłach. Właśnie zbierał się w sobie, żeby podejść i przerwać im tę sielankę, nawet kosztem późniejszej niechęci z ich strony, gdy dotarło do niego kilka słów.
- Jeszcze raz - powiedział Keith z wyraźną determinacją w głosie.
Uśmiech zniknął z twarzy Shiro jak zdmuchnięty.
- Nie - powiedział stanowczo i już miał mówić dalej, ale w tym momencie telefon w tylnej kieszeni jego spodni zawibrował. Szybko odszedł na bok i odebrał, ale po usłyszeniu, kto mówi, pospiesznie wyszedł z sali na korytarz.
Wyczuł, że to jego szansa, i podszedł do Keitha z uśmiechem numer siedem, najbardziej neutralnym i przyjacielskim uśmiechem, jaki tylko mógł z siebie wydobyć.
- Hej - zagadał, a ten nawet nie podniósł na niego wzroku, tylko dalej łapczywie opróżniał butelkę z wodą. Jedyną oznaką, że go w ogóle dostrzegł, było minimalne skinięcie głową, ale udał, że go to nie uraziło. - Co robiliście?
- Nic - odłożył butelkę, wziął ręcznik i przetarł sobie twarz.
Zmarszczył brwi i już miał go zapytać, czemu w takim razie jest cały mokry od potu, albo co miało znaczyć to gibanie się na kładce, albo chociaż co to miało być, ten krótki, lecz jakże efektowny lot wprost w ramiona "przyjaciela", ale przerwał mu sam Shiro, właśnie wracający ze swojej długiej debaty o sprawach niecierpiących zwłoki.
- Dopilnuj, żeby dotarł do swojego pokoju i odpoczął - powiedział gorączkowo, wrzucając na siebie kurtkę, a Keith aż się zatrząsł.
- Powiedziałem coś. - torbę zarzucił na ramię już w niemal biegu i wyszedł, nie mając czasu na ciche zamknięcie drzwi. Po całej sali gimnastycznej poniósł się trzask starego zamka.
- Too zbierasz się? - rzucił do Keitha, starając się przybrać beztroski ton, ale coś chwyciło go za żołądek, kiedy patrzył, jak ten wykrzywił twarz w dziwnym grymasie wściekłości i bezradności. - Wszystko w porządku?
- Nie! Nic nie jest w porządku! - wybuchnął i cisnął ręcznikiem o podłogę. - Do końca roku zostały trzy tygodnie, za dwa jest wystawianie ocen, teraz jest sezon ostatnich testów i poprawek ostatnich testów, w dodatku podkopałem się z matmy i muszę pozdawać co najmniej trzy sprawdziany, w układzie wciąż się spóźniam i nie umiem poprowadzić zespołu, a poza tym Shiro, który obiecał mi, że mi pomoże, nagle tej obietnicy nie może dotrzymać, NIC NIE JEST W PORZĄDKU! - powtórzył, aż głos mu się załamał. Przejechał dłonią po twarzy; ciężko dyszał, na czoło znowu wstąpił mu pot, a całe ciało drżało, pełne pretensji o nadprogramowy wysiłek.
- Słuchaj, Keith - zaczął spokojnie, chociaż nawet jemu zaczął udzielać się stres rozmówcy - Pidge napisała mi, że jutro już będzie zdrowa, i wtedy pomoże ci z tą matmą, jak masz problem z językami to Hunk też wraca w tym tygodniu, a ja też mogę ci w czymś pomóc jeśli chcesz. Co do Shiro, on przecież też ma swój występ i też gra w nim główną rolę, na pewno zmuszają go do chodzenia na jakieś dodatkowe próby czy coś podobnego. A w tańcu sobie nie radzisz, bo nie dajesz sobie odpocząć. Rozluźnij się, dobrze wyśpij, i będzie okej.
Wymamrotał coś pod nosem w odpowiedzi, ale jego uszu nie doszło nic oprócz zniekształconego "Shiro".
- Co? - mimowolnie jego myśli poszybowały w niewłaściwym kierunku, w dodatku wszystkie z drobnych przebłysków były tak rozbudowane, że można było spisać z nich nagle wykreowaną historię o nieszczęśliwej miłości tancerza do aktora, który znalazł sobie innego i teraz nie ma czasu dla-
- Shiro dał mi nawet rozpiskę swoich prób, żebyśmy mogli dopasować nasze treningi - znów wymruczał, ale już wyraźniej. - Ale mu wyskoczyły jakieś "sprawy prywatne", o których nie chce rozmawiać.
- Myślisz, że...? - celowo nie skończył pytania, ale tamten, o zgrozo, pokiwał głową.
- Tak właśnie myślę - powiedział, ostatni raz spojrzał na kładkę, po czym wreszcie zaczął się pakować.
- Chyba jednak nie myślimy o tym samym - wydukał, z niepokojem patrząc, jak ten zagryzł wargę i spojrzał gdzieś w bok.
- Chyba nie.
- To... - zaczął znowu po krótkiej chwili ciszy - odprowadzić cię do pokoju?
- Poradzę sobie - rzucił sucho i wyszedł z sali, którą po półsekundzie ponownie zalał cichy trzask zamykanych drzwi.
Spojrzał z irytacją w sufit, a lampa nad jego głową jak na zawołanie mrugnęła kilka razy, kpiąc z jego nieudanej próby.
Dlaczego tak trudno było zaprosić Keitha nad jego własne jezioro?
CZYTASZ
Lake
FanfictionCiemna sylwetka wyłoniła się jakby znikąd, dosłownie spadła z nieba, a on poczuł się, jakby właśnie objawił mu się jakiś anioł wojny - tak piękny, delikatny i lekki, jakby z pleców naprawdę wyrastały mu skrzydła, tańczył wciąż w powietrzu, błyskając...