Była za parę minut północ, kiedy usłyszałam pukanie do okna. Mimo tak późnej godziny, wciąż było niemiłosiernie gorąco. Prawie nikogo nie było na ulicach Miami - wszystkich przegonił upał.
Wyjrzałam przez firankę i aż mną wstrząsnęło z wściekłości.
- Do jasnej cholery! Ty idioto - krzyknęłam do stojącego na balkonie chłopaka. - Każdy, dosłownie każdy, zrozumiał, że chcę spokoju. Tylko nie ty, parszywy sukinsynie!
- Cecily, proszę, ja...
- NIE ODZYWAJ SIĘ! WYNOŚ SIĘ STĄD! NATYCHMIAST GNOJU!
- Ale ty jesteś...
- Coo?! Jaka znowu?!
- Proszę, porozmawiajmy spokojnie - zrobił błagalną minę. - Mam trawkę.
Westchnęłam ciężko i rzuciłam - Hmm... No to właź.
***
Michael siedział na obskurnym, rozkładanym fotelu, a ja leżałam na łóżku głową w dół. Szybko minął mi zły nastrój i zaczęłam czerpać przyjemność z wizyty przyjaciela.
- Czemu cię dziś nie było? - odezwał się niespodziewanie. Podniosłam głowę.
- Gdzie?
- No w szkole.
- Nie wracam tam więcej. To jest buda pełna psycholi - pokręciłam głową.
- Takich jak ty? - uśmiechnął się z ironią.
- Odwal się, okej?
- Okej, okej - zdążyłam jeszcze usłyszeć, zanim nie przeszył nas wrzask, dobiegający z korytarza. To ta wariatka, moja macocha wlazła na górę po schodach i chciała postawić na nogi całą kamienicę.
- Cecily! Natychmiast spać, jutro szkoła!
Michael aż podskoczył i zaczął szybko zbierać swoje rzeczy.
- Kto tam jeszcze jest? - zaczęła walić dłońmi o ciemne, drewniane drzwi. - CO MÓWIŁAM O PRZYŁAŻENIU TU LUDZI O PÓŁNOCY?! Otwieraj w tej chwili!
Ale jego już nie było. Dosłownie 2 sekundy wcześniej prześlizgnął się przez okno, wszedł na balkon i dostał się na ulicę po metalowej drabinie.
- Co ty gadasz? Nie ma tu nikogo - żeby potwierdzić moje słowa, otworzyłam drzwi pokoju. - Widzisz?
Na twarzy Madge gościł dziwny grymas. Jej rude włosy były jak zwykle tłuste i potargane we wszystkie strony. Z brązowych oczu biły błyskawice. - Co to za zapach? Paliłaś? Znowu?!
- No co ty, to kadzidło - koniec tego dobrego. Zamknęłam jej drzwi przed nosem.
Później już nie zwracałam uwagi na jej krzyki i walenie w drzwi. Założyłam słuchawki na uszy i pogrążyłam się w słuchaniu ciężkiej muzyki.
***
Do szkoły dotarłam oczywiście spóźniona. Bo ten debilny autobus oczywiście nie przyjechał. Znowu. Musiałam iść 5 kilometrów pieszo. Poszłam tam tylko dlatego, że Madge dała mi wybór - szkoła albo praca. Cóż, wolę przespać się 7 godzin w ławce, zamiast nabawiać się żylaków, łażąc po obskurnej knajpie i roznosząc piwo zalanym gościom. Nie ma się nawet nad czym zastanawiać.
- A więc przyszłaś jednak - oznajmił Michael, dobiegając do mnie. - Wiedziałem, że się przełamiesz.
- To ta suka.
- Darła się wczoraj?
- Nie wiem, gówno mnie to obchodzi.
Przybiegła do nas reszta naszej grupy - zdrowo szurnięta czirliderka Dianna, mięśniak Scott i zakompleksiona emo Sharleen. Dianna zarzuciła mi dłonie na szyję i wrzasnęła do ucha:
- Nareszcie jesteś! Gdzie ty byłaś, porwali cię, czy co?!
- Eee, nie no. W domu byłam. Musiałam odespać.
- 4 dni? - prychnął Scott.
- Mogliście do mnie wpaść - zwróciłam im uwagę. - Czemu nie przyszliście, co?
Wchodziliśmy już na górę schodami na dziedzińcu szkolnym. Młodsi uczniowie patrzyli na nas ze strachem - czy któreś z nas komuś nie przywali, nie popchnie, nie podstawi nogi.
- Noo, wiesz... - zaczęli się usprawiedliwiać nerwowo.
- Mieszkasz w takiej niebezpiecznej okolicy, że... - jąkała się Sharp.
- Wszyscy dobrze wiemy, że gdyby cię ktoś napadł, chętnie byś się na wszystko zgodziła. Albo lepiej - przyłączyłabyś się do nich - powiedział Michael i wybuchnęliśmy śmiechem. - Już raz tak było. Pamiętacie?
- Och, oni nie chcieli nic mi zrobić... Napić się chcieli tylko - Sharleen, cała czerwona na twarzy, próbowała się wytłumaczyć. Niestety, na próżno.
Chyba zaczynałam już trochę tęsknić. Nie chodzi o szkołę, o budynek. Raczej o przyjaciół, atmosferę. Lubię patrzeć, jaki wzbudzamy respekt. To głównie dzięki Scottowi - jest taaaki wielki. Ogromny, wysoki na prawie dwa metry i mega umięśniony. Ale w gruncie rzeczy jest dość potulny. No, dopóki się nie zdenerwuje albo coś.
Michael jest jego przeciwieństwem. Jest wysoki, ale w granicach rozsądku, chudy jak szczapa, lecz z wiekiem zyskuje lepszej sylwetki. Dla obcych może się wydawać straszny - agresywny, sarkastyczny, okrutny. Jest moim najlepszym przyjacielem. Znamy się już od 5 lat i wszystko robimy razem. To zawsze on przychodzi i gotuje mi rosół, gdy jestem chora. To jego niosę do domu, gdy już nie wie, co się z nim dzieje. I on trzyma moje włosy w toalecie - gdy przesadzę z alkoholem. Pomógł mi się pozbierać po śmierci mamy. W naszej paczce jest wesołkiem, wszystkich rozśmiesza. Ale każdy wie, jaki z niego dupek.
***
Myślałam, że wieczór spędzimy wszyscy razem, ale się rozczarowałam. Scott, Sharp i Di musieli wracać do domu. Pożegnaliśmy się pod moją szafką. Już ich nie było, kiedy zarzucałam na siebie czarną, skórzaną torbę. Idąc po dziedzińcu, spojrzałam zza ramienia i dostrzegłam podchodzącą do mnie jakąś dziewczynę. Nawet nie kojarzę jej imienia, ale widząc patrzące na nią zazdrosne spojrzenia, uznałam, że jest kimś popularnym. Przyspieszyłam kroku. Niestety, nie udało mi się daleko uciec. Dziewczyna szybko mnie dogoniła i zatrzymała.
- Ty, Montrose!
Musiałam się odwrócić.
- Co..?
- Nie mam ochoty z tobą rozmawiać, nie czuj się zaszczycona.
- Kim ty w ogóle jesteś i czemu do mnie mówisz? - zmrużyłam oczy.
- Ehh, Amber Howard. Przewodnicząca szkoły - zrobiła lekceważącą minę, która mówiła: "nie rozumiem, idiotko, jak TY możesz nie znać mojego imienia".
- I co z tego? - wzruszyłam ramionami.
- Mam dla ciebie zawiadomienie od dyrektora. Jak jeszcze raz cię nie będzie tyle w szkole, to wylecisz.
Roześmiałam się jej w twarz.
Odwróciłam się na pięcie i wyszłam spokojnie ze szkoły. W dupie mam takie gadanie. Już nie raz chcieli mnie wywalić. Jestem jak kot - zawsze spadam na cztery łapy. Tym razem też. Na pewno.
YOU ARE READING
Czarownica
FantasyOkładkę wykonała happyketchup :D Szesnastoletnia Cecily mieszka w Miami. Nie można powiedzieć, że jest grzeczną dziewczynką. Ma grupkę ekscentrycznych znajomych, z którymi wiele przeżyła. Prowadzi w miarę normalne, ludzkie życie, pomijając wrzeszczą...