Spojrzałam na siebie mętnymi oczami bez większego celu. Dokładnie wiedziałam, co zobaczę. Rozwarte, spierzchnięte wargi wypuszczające drżące, palące je oddechy. Skroplony pod nosem lodowaty pot. Rozmazany tusz, spływający cieniutkimi strużkami po prawie transparentnych policzkach.
Oparłam się o drzwi kabiny, z której przed chwilą wyszłam. Odwróciłam twarz, nie chcąc oglądać ani minuty dłużej okropnej mary, którą zobaczyłam. Zmarszczyłam brwi, wyglądając przez łazienkowe okno.
Na zewnątrz świeciło słońce, a jego spotęgowane przez usłaną śniegiem ziemię promienie wdzierały się zapraszająco do pomieszczenia, nadając uroku nawet czemuś tak obskurnemu jak szkolna toaleta.
Nim zdążyłam to zarejestrować, moją pierś przeszył kolejny wstrząs, rozdzierając duszę na pół. Zakryłam usta dłonią, niwelując wszystkie wydawane przeze mnie dźwięki do największego minimum na jakie było mnie stać. I tak wszystko odbijało się echem od pokrytych błękitnymi płytkami ścian.
Kim ja byłam, żeby tak... cierpieć?
Byłam słaba. Jak trzcina na brzegu jeziora łamałam się, kiedy tylko wiatr zawiał mocniej, a raz złamana, nie potrafiłam się podnieść. Jakie to żałosne.
Osunęłam się na podłogę, czując się coraz słabszą i zmęczoną. Zadzwonił dzwonek na lekcje, ale ja nie potrafiłam zmusić się do tego, żeby chociażby się tym przejąć, choć powinnam. Jedyne, do czego byłam zdolna i – jak widać – wystarczająco kompetentna, było pogrążanie się w ciemnej krainie, z której już kiedyś udało mi się wyrwać.
Byłam żałosna i do tego melodramatyczna.
Moja ucieczka ze szponów własnego pokręconego umysłu była najwyraźniej tylko wytworem mojej wyobraźni. Z tego nie dało się po prostu uciec. Po co z resztą? Skoro ktoś tak pospolity jak Hiyugashi była w stanie sprowadzić mnie do poziomu paprocha samą swoją obecnością, najwidoczniej skazana byłam na porażkę.
Nie, ona nie była pospolita. To była dziewczyna, która niegdyś – w czasach, w których jeszcze było w porządku – nie doceniła tego, co ofiarował jej los. Jak na tacy, w otoczce krwistoczerwonych róż i błyszczących iskierek rodem z bajki przeznaczenie podało jej serce kogoś tak wyjątkowego i niezdobytego jak Uchiha, a ona tym wzgardziła. Tak... po prostu.
Z perspektywy tylu lat mogłam na spokojnie powiedzieć, że jej nie zazdrościłam. Prychnęłam na samą myśl. Karin tak, choć to, co zrobiła było poniżej poziomu krytyki, ale Yume nie? Nieco naciągane, ale tak było. Bo choć miała to, czego ja nie miałam, dopuściła się czegoś, na co ja w życiu bym sobie nie pozwoliła.
Złamała Sasuke serce.
Nie leżało w mojej naturze mszczenie się. Tak samo wtrącanie się w nie swoje sprawy. Nawet o najgorszym wrogu nie mogłam spokojnie powiedzieć, że go nienawidziłam. Jednak w przypadku Hiyugashi nie miałam takich oporów.
Sasuke był twardym człowiekiem. Przez tyle lat, a zwłaszcza przez ostatnie pół roku zdołałam dostrzec jego bezkompromisowość, pewność siebie nie mającą nic wspólnego z arogancją, a także siłę ducha. Widziałam to wszystko i podziwiałam go za to, jednak kilkanaście minut temu stanęłam twarzą w twarz z Yume i jedyne, o czym byłam w stanie myśleć, to to, że sprawiła, że ten nieustraszony chłopak o dobrym sercu, dla którego chciałam jak najlepiej pomimo tylu lat upokorzeń, płakał.
To właśnie miałam jej za złe. I nie płakałam dlatego, że zrobiła krzywdę mi. Tak naprawdę po prostu było mi przykro za Sasuke.
Uchiha mógł nigdy nie odwzajemnić moich uczuć. Mógł do końca naszej znajomości pozostać jedynie niedoścignionym marzeniem lub przyjacielem, jeżeli w dalszym ciągu pragnąłby mojego towarzystwa. Przyzwyczaiłam się do tego i nie oczekiwałam niczego więcej. Mimo wszystko, odważniejsza i żywiołowa część mnie pragnęła go chronić.
CZYTASZ
Paradise.
Fanfic(W trakcie korekty) Sasuke ma tylko siedemnaście lat. Mimo to zdążył już porządnie namieszać w życiu kilku osób. Na przykład Sakury - dziewczyny, w której kocha się jego najlepszy przyjaciel. Nie zdaje sobie jednak sprawy z rozmiaru szkód i tego, że...