III - Kasztanowe swetry

515 35 36
                                    

Od razu zaczęliśmy przygotowania do wyjazdu. Mama z początku trochę kręciła nosem, nie chciała, żebyśmy znów zniknęli z domu, po tylu miesiącach nieobecności. Dopiero, gdy Hermiona wyjaśniła jej, że to kwestia kilku dni, może tygodnia, złagodniała i pozwoliła nam jechać.

Dwudziestego pierwszego lipca o poranku wyszliśmy przed Norę. Trzymałem torebkę Hermiony, w której zmieściliśmy wszystkie nasze bagaże (miała obsesję na punkcie zaklęcia zmniejszająco - zwiększającego; użyła już go na wszystkich swoich torbach i szufladach). Dziewczyna nerwowo wycierała dłonie w spodnie. Widziałem, jak bardzo się denerwuje. Nie widziała rodziców od roku, w dodatku oni nawet jej nie pamiętali. Nie wyobrażam sobie przechodzić tego, co ona. To najsilniejsza kobieta, jaką znam.

Aby dodać jej otuchy, mocno ścisnąłem jej dłoń. Odwzajemniła gest, jednak nawet na mnie nie spojrzała. W naszą stronę szła właśnie moja mama. Wyciągnęła ręce w stronę Hermiony i ciepło ją przytuliła. Gdy przyszła kolej na mnie, szepnęła mi do ucha: wiem, że jest dzielna, ale... Opiekuj się nią, Ron.

- No, lećcie już. Zrobiłam wam swetry, podobno noce w Australii są bardzo zimne - podała nam miękki pakunek, który Hermiona przyjęła z uśmiechem. W kieszeni brzęczały mi galeony od Harry'ego. Pożyczył nam trochę; magiczne hotele w Australii nie były tanie, a w tak krótkim czasie nie udałoby nam się zarobić odpowiedniej sumy. Oczywiście, obiecywaliśmy, że jak najszybciej mu je oddamy.

Harry i Ginny stanęli właśnie w jednym z okien i pomachali do nas na pożegnanie. Odwzajemniliśmy gest, a po chwili spojrzeliśmy na siebie:

- Gotowy? - zapytała Hermiona. Skinąłem lekko w odpowiedzi, a po chwili poczułem znane szarpnięcie w żołądku. Pojawiliśmy się w jednej z ciemnych uliczek australijskiego miasta. Ciekawe, w każdym miejscu na ziemi znajdowały się te małe, ciemne zaułki, jakby specjalnie przygotowane dla teleportujących się czarodziejów. 

Hermiona szybko wyrwała mnie z zadumy i pociągnęła za rękaw. Gdy znaleźliśmy się na głównej ulicy, z początku nic nie widziałem - oślepił mnie blask ogromnego słońca, a stopy, mimo że miałem na sobie buty, zapiekły od nagrzanego asfaltu. Było obrzydliwie gorąco. Dziwne, bo kiedy opuszczaliśmy Norę, zegar wskazywał ósmą rano; tutaj natomiast wszystko wskazywało na późne popołudnie.

- Która godzina? Mieliśmy jakieś problemy z teleportacją? -zapytałem sennie.

- Jest szesnasta. Nic się nie stało, to wina stref czasowych. W różnych miejscach na Ziemi jest inna godzina. Znaleźliśmy się więc osiem godzin do przodu. Wiesz, to wynika z ruchu obrotowego planety... - widząc moją typową minę wyrażającą całkowity brak zrozumienia omawianego tematu, westchnęła: - Eh, kocham Hogwart, ale nauczyciele mogliby się postarać, żeby ich uczniowie wiedzieli cokolwiek o zwykłym świecie... Chodźmy do hotelu, musimy się przebrać. Chyba zaraz się ugotuję...

W duchu przyznałem jej rację. Jeśli noce tutaj są zimne, jak wspomniała mama, to ja nazywam się Rubeus Hagrid. 

***

Dotarliśmy do niewielkiego hotelu. Aby do niego wejść, musieliśmy trzy razy zastukać różdżką w ceglaną ścianę jednego z domów, podobnie, jak na ulicy Pokątnej. W hallu nie znajdowało się absolutnie nic godnego uwagi: szare ściany, wytarte chodniki i pojedyncze obrazki przedstawiające skaczące kangury i leniwie skubiące eukaliptusa koale. Na portierni siedział młody chłopak w wyjątkowo brzydkim i znoszonym mundurze, którego nasze przyjście obudziło z popołudniowej drzemki.

- Dzień dobry, nazwisko? - wyrecytował i spojrzał na nas bez wyrazu.

- Granger - powiedziała trochę zbyt piskliwie Hermiona. Chłopak wybałuszył oczy.

- Granger? Hermiona Granger? I Ron Weasley? Przyjaciele Harry'ego Pottera? Na żądlibąka, czytałem o was w Lotniku!

- Tak, to my - odezwałem się znudzony. - Możemy prosić o klucze? Jesteśmy trochę zmęczeni...

- Tak, oczywiście, oto one - wymruczał zaklęcie i ku mojej wyciągniętej dłoni przyleciał niewielki kluczyk z plakietką z numerem 30. Gdy portier zobaczył, że się w nią wpatruję, dodał: - Drugie piętro, schody są po lewej.

Gdy ruszyliśmy w ich stronę, czułem na sobie pełen zdumienia wzrok chłopaka.

***

Pokój okazał się równie nieciekawy jak cały hotel. Białe ściany, dwa niewielkie łóżka o zbyt miękkim materacu, brązowa, wiekowa szata nosząca ślady zębów na lewym skrzydle (nie chciałem wiedzieć, co je zostawiło), i niewielka łazienka za drzwiami zdecydowanie nie zachęcały do długiego przesiadywania we wnętrzu. Może to i dobrze, w końcu mieliśmy zadanie do wykonania.

Hermiona spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. Niesamowicie wypiękniała przez ostatnie miesiące: włosy delikatnie się wydłużyły i gdy poświęcono im odpowiednio dużo uwagi, nie sterczały na wszystkie strony. Pozostałości po bitwie i prawie roku nieustannej wędrówki i strachu zupełnie zniknęły z jej twarzy, która, znów gładka i jasna, wręcz lśniła. Hermiona, pewnie zauważywszy, że jej się przyglądam, odłożyła torebkę na półkę i padła na lóżko.

- W końcu sami! - zaśmiała się, obracając na plecy. - Harry i Ginny działali mi już na nerwy! Ciągle się tylko obściskują, a potem, wieczorem, muszę wysłuchiwać opowieści o tym, co dokładnie obserwowałam cały dzień! Ani słowa, Ronald - rzuciła ostro. - Słyszysz? Idealna, doskonała cisza! - jakby na zaprzeczenie jej słów za ścianą rozległ się trzask tłuczonego szła. - No, prawie.

- Nie powinniśmy... Szukać twoich rodziców? - zapytałem niepewnie. Bałem się poruszać tego trudnego dla Hermiony tematu.

- Dziś i tak niewiele zdziałamy. Na pewno są tutaj, w tym mieście - wstała, by wyjąć z torebki księgę z zaklęciami. - Znalazłam zaklęcie, które pozwala namierzyć ludzi na podstawie należącego do nich przedmiotu. Różdżka wtedy lekko drga i wskazuje drogę. Próbowałam już na tobie, zadziałało - zaśmiała się. - Użyjemy go wtedy, jeśli nie uda nam się namierzyć ich tradycyjnym sposobem. Nazywają się teraz Wendell i Monika Wilkinsowie - nagle posmutniała.  - Mam tylko nadzieję, że przeciwzaklęcie zadziała...

- Oczywiście, że zadziała - podszedłem do niej i położyłem dłonie na jej ramionach, lekko się przy tym schylając, tak, aby nasze twarze znalazły się naprzeciw siebie. - Jesteś najlepszą czarownicą, jaką znam... Na pewno ci się uda. 

Zapanowała niezwykle niezręczna cisza. Czułem się okropnie skrępowany, Hermiona chyba także. Mimo naszego wybuchu uczuć w trakcie bitwy wciąż z trudem uczyliśmy się bycia ze sobą w inny sposób, niż dwójka przyjaciół. Szczerze mówiąc, nie szło nam najlepiej. Chcąc przerwać milczenie, Hermiona położyła mi dłoń na policzku i wyszeptała:

- Ciągle... Trudno mi się z tym oswoić - zaśmiała się, rozluźniając atmosferę.

- Mi także - uśmiechnąłem się.

- Ale wiesz... Mamy te kilka dni, sam na sam - podeszła trochę bliżej i objęła mnie w pasie. - Czy mogę cię pocałować, Ronaldzie? - uniosła figlarnie brew. Kiwnąłem głową, głęboko wpatrzony w jej oczy. Od ust aż do palców u stóp po moim ciele przemknął ciepły dreszcz, a dłonie same powędrowały na plecy dziewczyny. Pocałunki są cholernie przyjemne.

Po chwili odsunęliśmy się od siebie, a Hermiona powędrowała do torby i wyciągnęła z niej paczkę od mamy. Postawiła też na szafce nocnej dwie szklanki i przetransmutowała je w kubki gorącego kakao z piankami.

- Faktycznie robi się chłodno - podała mi paczkę i kubek czekoladowego napoju. - Ron, wiem, jesteśmy przyjaciółmi od lat, znamy się na wylot, a jednak... Tylu rzeczy wciąż o tobie nie wiem! Nie znam najnudniejszych historii z dzieciństwa, członków twojej rodziny... Ty moich także... Nigdy nie powiedziałeś mi nawet, jaki jest twój ulubiony kolor.

W trakcie jej przemówienia rozchyliłem papier, w który mama zapakowała swetry  i wyciągnąłem ten wyglądający na większy.

- Och nie! - jęknąłem. - Znów kasztanowy. Nienawidzę kasztanowego!

Wszystko w porządku, Hermiono | RomioneOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz