Epilog

261 13 18
                                    

Zegar w kącie gabinetu tykał cicho, nadając rytm mojej nużącej, acz koniecznej pracy. Mała lampa na biurku rozlewała po pokoju ciepłe, lekko pomarańczowe światło, kontrastujące z chłodem czerni nocnego nieba.

Przesunąłem palcami po wypukłym, złotym napisie na bordowej, ministerialnej teczce. Ronald B. Weasley. Szef Biura Aurorów. Z głośnym westchnieniem otworzyłem ją, by zająć się nieuniknionym odpowiadaniem na listy i poprawianiem raportów. Okulary, co rusz zsuwały mi się z nosa. Hermiona kazała mi sprawić je sobie, zmęczona ciągły narzekaniem na pogarszający się wzrok. Mówiła, że to przez całonocne maratony grania na konsoli - ale to już nie moja wina. Sama podarowała mi ją na urodziny.

Wskazówka drugiego, mniejszego zegara poruszyła się z głośnym trzaskiem, a tafelka z twarzą Hermiony wskazywała w podróży. Uśmiechnąłem się. Hermiona od zawsze uwielbiała zegar mojej mamy. Kilka miesięcy zajęło mi odnalezienie podobnego ustrojstwa, który z dumą ustawiła w swoim gabinecie.

Bo, właściwie, to był jej gabinet, który co wieczór bezprawnie zajmowałem.

Uwielbiałem każdy jego cal - książki równo ustawione w biblioteczce, szafa alfabetycznie posegregowanych dokumentów, zwoje świeżego pergaminu upchnięte na półkach, mahoniowe biurko, a nawet paczka toffi, ukryta w jednej z jego szuflad - sekret, który odkryłem już dawno temu, i który od tego czasu skrzętnie pielęgnowałem, co kilka dni uzupełniając zapas cukierków. Hermiona błagała mnie, bym wreszcie urządził się w wolnym pokoju przy salonie, bo robię straszny bałagan i przekładam wszystkie jej rzeczy. 

Wskazówka zegara głośno przeskoczyła na Dom i w tej chwili usłyszałem trzask teleportacji, stukot obcasów na kuchennej posadzce i szybkie kroki Hermiony. 

- Jeśli jesteś w moim gabinecie, Ronaldzie Weasley, to przysięgam... - wychyliła się zza framugi i prychając weszła do pomieszczenia. Oparta o ścianę, z dłońmi splecionymi na piersi, mierzyła mnie wzrokiem. - Mówiłam, że możemy przearanżować tamten pokój...

- Dobry wieczór, pani minister - powitałem ją z niewzruszonym wyrazem twarzy, składając ostatnie podpisy na dokumentach i zamknąłem teczkę z trzaskiem. Przetarłem zmęczone oczy i przeciągle westchnąłem.

- Jeszcze raz ktoś tak się dziś do mnie zwróci, a zwariuję - opadła na fotel i zrzuciła z nóg czarne szpilki. Rozmasowując obolałe stopy, ciągnęła: - Dostałeś sowę od Hugo?

- Mhm - mruknąłem. - Przyjęli go do drużyny, jest obrońcą. Pisze, że wszystko dobrze. 

- A jeszcze niedawno, w pierwszej klasie bał się nam powiedzieć, że Tiara przydzieliła go do Hufflepuffu. To przez twoje durne żarty, Ron.

- Nie moja wina, że wszyscy jesteście tacy poważni... Od Rose dalej nic?

- Ma ważniejsze sprawy na głowie - uniosła brwi z uśmiechem.

- I te sprawy ciągle nazywają się Scorpius Malfoy? Chyba źle ją wychowaliśmy, Hermiono.

- Najgorsze, co moglibyśmy zrobić, to nastawiać dzieci przeciwko sobie. Rozumiem, że wasza męska duma nie pozwala wam tak łatwo odpuścić, ale kiedyś trzeba dorosnąć - po chwili jednak dodała z uśmiechem: - Za to Hugo doskonale się w nas wdał, nienawidzi go równie mocno, co ty Malfoy'a.

- Przynajmniej on! Czyli jest jeszcze nadzieja w tej rodzinie!

Hermiona zaśmiała się. Głośno wzdychając, ułożyła głowę na oparciu fotela i zamknęła oczy.

- Mam dość tej pracy... Wszyscy ciągle czegoś ode mnie chcą, nie miałam nawet czasu wypić dziś kawy... Harry przyszedł z samego rana z jakimiś nudnymi raportami, myślałam, że wyrzucę go za drzwi, gdy okazało się, że chodzi tylko o durne, nieszkodliwe wilkołaki z Walii...

Gdy opowiadała o swoim dniu, podparłem się na dłoniach i zasłuchany w jej lekko zachrypnięty głos, obserwowałem ruch jej przesuszonych ust, wdzięcznie zamknięte powieki i rozmazany makijaż. Włosy oswobodziły się z ciasnej fryzury, wciąż w odcieniu głębokiej czekolady, teraz jednak poprzetykane cienkimi, srebrnymi nitkami. Chociaż minęło tyle lat, odkąd pierwszy raz skradliśmy sobie pocałunek i mimo czających się w kącikach jej oczu małych zmarszczek, wciąż widziałem w niej tę samą niezręczną, słodką, okropnie inteligentną, zakochaną we mnie dziewczynę, z którą uwielbiałem rozmawiać, kłócić się, uczyć... I po prostu być.

I czułem tak cholerną wdzięczność wobec Boga, Merlina, wszechświata, fatum, kogokolwiek i czegokolwiek kierującego naszymi losami, że postawił ją na mojej drodze, czyniąc moje życie lepszym, niż mógłbym sobie wymarzyć. Bo mimo trudności, zbyt wielu, by nawet o nich pamiętać, było jak ziszczający się, najcudowniejszy sen.

- Może zamówimy dziś sushi? Konam z głodu, a pewnie nie miałeś czasu niczego ugotować... Ron? Coś nie tak? - kiedy nie odpowiadałem, zapytała wzmocnionym głosem, przywracając mnie do rzeczywistości. Potrząsnąłem głową i jeszcze raz spojrzałem w jej wielkie, brązowe i zmęczone oczy, wpatrujące się  mnie teraz  z troską.

- Wszystko w porządku, Hermiono - odparłem z błogim uśmiechem. - Wszystko w porządku.

Wszystko w porządku, Hermiono | RomioneOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz