VI - Urodziny

446 33 17
                                    


Wróciliśmy do Anglii. Od razu zabraliśmy się za przygotowywanie domu Hermiony na powrót jej rodziców. Zabity deskami i zakurzony wymagał na szczęście tylko kilkukrotnie rzuconego Chłoszczyść, dlatego sprzątanie nie zajęło nam dłużej niż godziny. Z kubkiem gorącej herbaty w dłoniach usiedliśmy w pokoju Hermiony. Niezwykle ładnym pokoju. Pierwszym, co rzucało się w oczy, był ogromny regał z książkami, stojący przy łóżku. Niedaleko niego, na ścianie, wisiały wszystkie hogwarckie pamiątki - zimowe szaliki, świadectwa z rządkiem Wybitnych i Powyżej Oczekiwań i cała masa zdjęć - na wielu z nich rozpoznawałem siebie.

- Masz jakieś wieści od rodziców? - zapytałem, chcąc przerwać ciszę.

- Udało im się znaleźć kupca. Gdy tylko sprzedadzą mieszkanie, przyjadą tutaj. Już za kilka dni.

- Jesteś pewna, że chcesz zostać tu sama?

- Muszę powtórzyć wszystkie przedmioty, nadrobić prace domowe... Potem spędzić czas z rodzicami. Jestem im to winna.

- Ale przyjedziesz na urodziny Harry'ego? To już za dwa dni.

- Oczywiście. Nie mogłabym tego przegapić.

***

Harry od dawna, może nawet nigdy, nie miał prawdziwego urodzinowego przyjęcia, z tortem, świeczkami i prezentami. Postanowiliśmy więc zorganizować wielką imprezę, zaprosić wszystkich przyjaciół i świętować ten dzień, będący także ostatnim naszych wakacji - kurs aurorski zaczynał się pierwszego sierpnia.

Długo zastanawialiśmy się, co możemy podarować Harry'emu, aż pewnego dnia Hermiona wpadła na pomysł, by kupić mu nową sowę. Po stracie Hedwigi Harry nie sprawił sobie innej, a przecież będzie jej potrzebował, gdy Ginny wyjedzie do szkoły. Złożyliśmy się więc w trójkę i trzydziestego lipca o poranku, dziewczyny pod pretekstem zakupów podręczników, a ja pilnej sprawy do Georga, wybraliśmy się na Pokątną. 

O tej porze cała ulica dopiero budziła się z nocnego spokoju. Zaczarowane szmatki polerowały sklepowe witryny, miotły zamiatały chodniki, a sprzedawcy, ziewając, z kubkami kawy w dłoniach nadzorowali przygotowania. Jedynie Bank Gringotta zdawał się w ogóle nie przejmować wczesną godziną; w oknach co chwilę pojawiały się zabiegane gobliny, a nad ich głowami fruwały złożone na kształt papierowych samolotów dokumenty.

Ruszyliśmy prosto do Centrum Handlowego Eeylopa. Dźwięk dzwoneczka przytwierdzonego do wejścia obudził śpiące sowy, które zahukały niezadowolone. Przywitał nas wyraźnie zdziwiony sprzedawca.

- Szukamy sowy - odpowiedziała Hermiona na jego pytanie.

Zaczęliśmy rozglądać się po sklepie. Klatki z ptakami piętrzyły się aż do sufitu. Ginny zatrzymała się przy małych włochatkach, wkładając palce między kraty i głaszcząc je po brzuszkach. Spojrzałem na wielkie śnieżne sowy i wskazałem je Hermionie, jednak pokręciła głową:

- Nie wiem, czy sowa śnieżna to dobry pomysł. Wiesz, ile Hedwiga znaczyła dla Harry'ego... Wydaje mi się, że powinniśmy wybrać inną... Co uważasz, Ginny?

- Może ta? - podeszła do nas z klatką, z której spoglądały na nas duże, czarne oczy średniej wielkości płomykówki. Przekrzywiła śnieżnobiałą główkę i poruszyła rudymi, nakrapianymi skrzydłami.

- No wiesz, Ginny. Rudy najlepszy przyjaciel, ruda dziewczyna... Harry nie potrzebuje jeszcze rudej sowy - poczułem, jak siostra przygniata mi stopę, jednak cicho się zaśmiała. Podrapałem sowę pod dziobem, a ona zmrużyła oczy, jakby się uśmiechała. - Jest świetna. Bierzemy.

Wszystko w porządku, Hermiono | RomioneOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz