IV

43 2 0
                                    

Szłam uliczką, pomiędzy budynkami, a naszą drogę oświetlały latarnie na zakrętach oraz mniejsze wiszące nad logo sklepów przed wejściami. Do domu Bridget mogłabym trafić nawet z zamkniętymi oczami, tak często u niej przesiadywałam. Spojrzałam na Raymonda. On za to nigdy nie przepadał za dziewczyną i często ignorował jej obecność, gdy byliśmy w trójkę.
Przeszliśmy pod dworcem w biedniejszą dzielnicę, która ma delikatnie mówiąc „złą" reputację.
Czarny kot na nasz widok przeskoczył z kubła na śmieci i zwalił pokrywę, która zaczęła się okręcać. Pełno tu porzuconych kotów i bezpańskich psów, których zawsze mi jest szkoda. Z tego miejsca mój brat przygarnął dobermana, który jest z nami do dzisiaj. A raczej był, zanim uciekł.
Starałam się ominąć kałuże i przypadkiem nie oprzeć się o stary mur czy rury. Kiedy doszliśmy do końca wąskiej ścieżki kamienicy, starszy duchowny otworzył zardzewiałą furkę, przeszedł jako pierwszy i palcem wskazał budynek państwa Gend. W ich oknach podobnie jak u większości biedniejszej dzielnicy były kraty w oknach i linki porozwieszane pomiędzy sąsiednimi balkonami na osuszenie mokrych ubrań. Na pierwszy rzut oka wyglądał na bardzo zaniedbany, ale w środku wystrój pomieszczeń Bridget Gend, był nawet ładny bym powiedziała.

- Dobrze wiem, gdzie oni mieszkają. Niestety. - Powiedział Raymond, biorąc mnie za rękę i idąc w stronę czerwonych drzwi. - Poinformuj biskupa, że ataki mają miejsce coraz częściej i zorganizuj przynajmniej trzy grupy poszukiwawcze.

Uniosłam wyżej głowę i posłałam mu delikatny uśmiech.

- W jakim celu? - spytał starszy.

- Dla doktora Sedriqa Chavannes, który zaginął dzisiaj i dla potwora który mi zbiegł. - wyjaśnił i pociągnął mnie ze sobą przed siebie.

Duchowny jakby chciał coś powiedzieć, ale Raymond położył dłoń na gałce i przekręcił. Otwarte. Raymond początkowo tylko uchylił ostrożnie drzwi, a następnie wszedł do środka. Pomieszczenie było słabo oświetlone, jeśli chodziło o żyrandole ze świecami, całe szczęścia przez okna przebijało się niebieskie światło księżyca padające centralnie na dywan.
Nad rozpalonym kominkiem wisiały głowy jeleni z pokaźnymi porożami. Spojrzałam na sklepienia unoszące mahoniowe schody i korytarz biegnący wzdłuż pokoi.

- Bridget?! - zawołałam, ale odpowiedziała mi cisza. - Jesteś tu? - Powiedziałam zniżając ton mając obawę przed potworem, który w każdej chwili mógł wyskoczyć z któregoś z pomieszczeń.

- Cardia. Podejdź. - powiedział Raymond, pokazując wronę leżącą pod okrągłym stoliczkiem.

Uklękłam i ze kwaszoną miną przyjrzałam się martwemu ptakowi, który był ulubionym zwierzątkiem matki Bridget. Pamiętam, że kilka razy mnie dziobnął w palec, gdy chciałam pogłaskać go po piórach, a teraz już nigdy nie wzbije się w niebo.

- Hmm zero śladu jakiegokolwiek okaleczenia. - odparł.

Pokiwałam głową, by przyznać mu rację i spojrzałam w górę na szybę splamioną świeżą krwią, która ciągnęła się coraz niżej.

- Mamy odpowiedź. Ale dlaczego uderzył w okno, przecież wiedział, że wylatuje tylko przez drzwi bądź taras.

- Czegoś się mocno przestraszył.

Stwierdził.

Uderzyłam o blat, gdy po domu rozległ się głośny krzyk. Raymond natychmiast załadował rewolwer i pobiegł na schody przeskakując po dwa, trzy stopnie do góry.

- Czy na pewno jesteś gotowa? To co zobaczysz, już nie wymarzesz z pamięci. - Powiedział w biegu, odwracając głowę.

- Tak.

Próbowałam być jak najbliżej go, podążając zaraz za jego plecami, ale długa suknia i buty na obcasie zaczęły mi ciążyć do tego stopnia, że rozważałam zdjęcie, ale przecież jak będzie mi trzeba uciekać po mieście to nie wyobrażam sobie biegającą gołymi stopami po zimnej ulicy.
Raymond kopnął w drzwi do pokoju z pięknym czarnym pianinem i stole na środku. Ustałam w wejściu widząc mężczyznę, usiłującego powstrzymać kobietę wijącą na podłodze i wydając przerażające warczenia oraz szczerząc szeroko zęby niczym głodne zwierzę patrzące na swoją ofiarę. To była matka Bridget, bardzo miła i piękna kobieta, chociaż teraz jej szarawy kolor skóry mijał się z zadbaniem. Zasłoniłam ręką usta, widząc jak jej ręce wyginają się w każdą stronę, z odgłosem łamanych kości. Co gorsza, wydawałoby się, że nie czuła bólu.

- Raymond, pomoc byłaby na miejscu. Rusz się. - Powiedział twardo, walcząc z rękami kobiety, która swoimi paznokciami machała przed jego twarzą.

Jest to na oko dwudziestodwuletnim mężczyzną, o oliwkowej karnacji, która szpeciła blizną wzdłuż skroni przecinająca lewą brew. Ma on ciemno blond włosy i zielone niczym mech oczy z twardym spojrzenie, od którego czuję dyskomfort.
Jego mięśnie spięły się pod długimi rękawami, gdy przyciskał łańcuch do szyi kobiety. Raymond złapał za jej ręce, które zdarzyły pociąć skórę blondyna i przytrzymał je, łapiąc za chude nadgarstki.

- Musiałem coś załatwić. - odparł.

Kobiety kręgosłup wił się po podłodze niczym wąż we wszystkie strony.

- Też Ci tak powiem, jak będziesz potrzebował mojej pomocy. -po tych słowach zerknął w moją stronę.

Widziałam, że oboje mają doświadczenie w obezwładnianiu potworów oraz, że znają się od dawna. Raymond nigdy o nim słowem nie wspomniał, ale co się dziwić, sprawy kościoła musi zachowywać w sekrecie.

Stałam przy drzwiach, oglądając całą szarpaninę z boku, jakby moje nogi skamieniały i wbiły się w ziemię. Krok do przodu czy do tyłu zdawał się wielkim wysiłkiem. Dopiero teraz naprawdę uświadomiłam sobie, że bardzo mało wiem o życiu i jest on inny od tego, jakie obiecywał mi Sedriq: zdala od jakichkolwiek niebezpieczeństw. Prawda jest taka, że gdyby Raymond nie zjawił się w porę, to byłabym martwa.

- Po raz pierwszy przyznałeś, że sam nie dajesz sobie rady. - Raymond wbił łokieć w gardło Pani domu.

Otwierała szeroko swoje popękane, fioletowe usta, próbując ugryźć Raymonda, choć dziwnym trafem jej kąciki ust były dużo szersze, a oczy pragnęły tylko jednego. Śmierci.

- To ty jesteś od tego, żeby zabijać demony, zanim opętają innego człowieka. - wypomniał blondyn.

- Skoro ja jestem od tego, co ty tu robisz?

Udało im się przykuć łańcuchami potwora do ściany, ale ta zdawała się nie czuć bólu, gdy jej kości chrupnęły przy próbie wyskoczenia na sufit. W brzuchu poczułam mdłości, a w głowie nadal pojawiał mi się ten przeraźliwe odgłos. Do dzisiaj ciężko mi jest zrozumieć jak mój brat mógł nastawiać ręce, a nawet nosy.

- Czy tak trudno powiedzieć „dziękuję"? Jak zwykle Biskup chce wszystko kontrolować, bo nasz najmniejszy błąd może kosztować życie kolejnego człowieka.

Matka Bridget... Nie! Teraz to jest potwór, który opadł na kolana i zaczął przeraźliwe krzyczeć, piskliwym głosem jakby ją ze skóry obdzierano.

- Poradziłbym sobie, ale może przemyślisz moją propozycję i wstąpisz do kościoła. Dużo lepiej się z tobą dogadać niż z tymi ochroniarzami. Czasami się zastanawiam, czy im w czasie przysięgi, języki poucinali.

Nagle z dołu słuchać było kogoś kłos i kroki zmierzające w naszym kierunku.
Nagle wszystkie krzyże, dziesiątki książek, figurki, zegary wzbiły się w powietrze i jednym spojrzeniem potwora zaczęły lecieć w moją stronę. Przykucnęłam w ostatniej chwili, a wszystkie przedmioty łącznie z cylindrem z goglami, poleciały na ścianę za mną i połowa nich roztrzaskała się na części.

- Mamo? - zapytała Bridget.


Wampirzy SzlachcicOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz