XVIII Łącznik

843 71 16
                                    

Powiedział jej, że musi się tego nauczyć, jeśli chce przetrwać.

Powiedział, że nie ma wyboru.

Że jakiekolwiek nie byłyby ograniczenia jej umysłu, musi je zwalczyć, bo inaczej przegrają. Inaczej zginą.

Kurwa.

Wiedziała, że Czarny Pan czeka. Że przypatruje się im z ukrycia. Widziała go w zacienionych uliczkach, w nocnym mroku za oknem, w lustrze łazienkowym i w posępnych czeluściach styczniowego nieba.

Wyobraźnia płatała jej figle, ale było w tym tez coś z prawdy. Snape mawiał, że Czarny Pan lubi rozsyłać szpicli nawet za najbardziej zaufanymi pośród swoich sług. A on był obecnie na skraju niełaski.

Przerażało ja to, to, co Voldemort może zrobić jemu, to, co z pewnością w końcu zrobi jej.

Nie wiedziała, czy bardziej boi się patrzyć na jego śmierć, czy widzieć w jego oczach odbicie własnego cierpienia...

Co czuła?

To nadal pozostawało dla niej prawda nieobjawioną.

Kiedyś wszystko było proste: dobro było dobre, zło było złe. Kształt rzeczy, celów, prawd był ostry, konkretny, prosty do rozpoznania. Kochała Rona.

Czy kochała teraz Snape'a?

Czy gdyby odszedł, serce pękłoby jej na pół, tak jak powinno?

Czy cierpiałaby dostatecznie mocno?

Czy czuła do niego wystarczająco?

A może mniej?

Ile to było?

Czy dało się zmierzyć, policzyć, ocenić?

Gubiła się.

Gubiła się ilekroć miała okazję pomyśleć, rozproszyć się.

‒ Granger...

Zamrugała.

‒ Czy nawet śniadania nie można...

‒ Przepraszam ‒ ucięła. Było jej wstyd. Za to ile oraz co myślała.

Milczał.

Wolałaby, żeby coś powiedział, cokolwiek.

Posłał jej spojrzenie znad jajecznicy.

Nie wiedziała na czym stoi, co to między nimi zmienia. Wciąż miała wrażenie, że chwieje się jakby stała na ostrzu szpiki, że nic nie wyklarowało.

Znów to spojrzenie.

Daj spokój, dziewczyno.

Z frustracją brzęknęła sztućcami o stół i wstała. Ręce jej drżały, była zdenerwowana. I nie chodziło tu już nawet o nich, o całą tę przeklętą sytuację, ale po prostu niczego nie wiedziała, nikt nic jej nie mówił, on jej nie mówił i czuła się jak głupiec, jak ślepiec, jak...

Oparła się dłońmi o blat szafki, próbowała uspokoić oddech. To było bez sensu. Zbyt szybko traciła nad sobą kontrolę ‒ strach, rozpacz, radość, wściekłość ‒ to wszystko było widać w niej jak na dłoni, nie miała złudzeń. Była zerem, beznadziejnym, skończonym zerem...

‒ Umartwiasz się i biadolisz, Granger.

‒ Zostaw mnie proszę ‒ powiedziała płaczliwie.

Czuła się bezradna, zdesperowana, doprowadzona na skraj... czegoś.

Oklumencja była jej piętą achillesową. Była wściekła na niego za to, że nic jej nie mówi, na siebie za to, że mu to uniemożliwia swoim nieudacznictwem.

OBLIVIATE: Wojna - Sevmione ZAKOŃCZONEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz