Rozdział 11

71 28 2
                                    

 — Relka — wyszeptał Ksawier, stając za nią. Dopiero skończył rozmawiać z Jurkiem na temat urodzin swojej chrześnicy, ale zauważył, że dziewczyna nawet nie ruszyła się z miejsca, gdzie ją zostawił. — Chodź, przejdziemy się.

Blondynka kiwnęła zamyślona w ramach zgody i spokojnie ruszyła za mężczyzną w pełnej odległości do szklanych drzwi tarasu. Kiedy przedostali się przez tłum tańczących i rozmawiających ludzi, oczom Aurelii ukazał się duży ogród, otoczony wysokim płotem, chociaż w ciemności ledwo dało się go dostrzec. Jedyne, co zaznaczało jego obecność, to lampki, świecące się przyjemnym, żółtym światłem. Zrobiło się już dosyć ponuro, pomimo lata, wyglądało raczej, jakby miał to być zimny wieczór. Dziewczyna zastanawiała się, czy nie zbiera się na burzę, coś wisiało w powietrzu. Kiedy oddalili się na kilkanaście metrów od Rezydencji S, Ksawier niepewnie złapał Relkę za rękę, ale kiedy poczuł uścisk i zobaczył uśmiech na jej twarzy, wiedział, że nie popełnił błędu.

— Chcę ci coś pokazać — mruknął, chociaż jeszcze kilka minut temu nie był pewny, czy faktycznie tego właśnie chce.

Szli dosyć długo, z dziesięć minut, dochodząc na całkowity skraj posiadłości. Aurelia z podziwem oglądała, jak rozległe są tereny ogrodowe rodziny Szczawińskich i jak zadbane są rośliny. Wszystko było posadzone w określonym schemacie, trzymało się wyznaczonych ram. Trochę jakby zwiedzała prywatny ogród botaniczny, brakowało tylko etykietek przy rabatkach.

— Mówiłaś, że mnie nie ma. Tutaj, nigdzie — zawahał się, co powiedzieć dalej. Odwrócił się do niej twarzą, patrząc w oczy dziewczyny. — To miejsce jest właśnie moje. Tu ostatni raz, już z dziesięć lat temu, byłem u siebie.

Potem pokazał jej dłonią dosyć odległe drzewo, ogromny dąb, w okół którego były zbudowane spiralne schody aż na samą górę. Aurelia podniosła wzrok i ujrzała u wyjścia stopni coś na kształt drewnianej werandy. Kiedy zbliżyli się, zrozumiała, że jest to domek na drzewie. Nie taki, jaki mają zwykłe dzieciaki, z kilku desek i drabinki na sznurku. Była to najprawdziwsza letnia rezydencja godnego następcy zamożnego rodu. Uśmiech na twarz dziewczyny sam wypłynął i nie była w stanie go powstrzymać. Zawsze marzyła o takim swoim schronieniu, ale musiała jedynie bawić się na łąkach stajni, udając, że jest to Narnia. Na nic więcej liczyć nie mogła, dlatego teraz, pomimo tego, że również była z dekadę za stara na takie zabawy, nie mogła się powstrzymać, by nie przekroczyć produ tego magicznego miejsca.

— Przy okazji — mruknął Ksawier, gdy wspinali się po schodach. — To chyba jedyna nienowoczesna rzecz w tej okolicy.

— Twoi rodzice nie chceli zrobić z tego obserwatorium albo pałacu ze szkła? — zażartowała, obracając się, by na niego popatrzeć. Też w tym momencie nie wycelowała w stopień i upadła, a niskie obcasy nie sprawiły, że ten wypadek był przyjemniejszy.

— Relka — powiedział wystraszony mężczyzna, doskakując do niej.

— Nic nowego — mruknęła, bo była okropną niezdarą. Zaraz też dotknęła podbródka, bo z tego miejsca promieniował ból. Usiadła na schodku, a Ksawier kucnął przed nią.

— Dobrze, że sobie zębów nie powybijałaś. — Dotknął lekko jej brody, unosząc ją do góry, by przyjrzeć się ranie. Dużo krwi, ale raczej niewielkie skaleczenie. Przepraszam, powinienem przemyśleć to, zanim cię zaprosiłem. Ej, nie płacz tylko.

— To nie ja — odparła płaczliwie. Zaraz też zdała sobie sprawę, jak idiotycznie to zabrzmiało i obydwoje wybuchnęli śmiechem. — Chodziło mi o to, że często tak mam, że płacze z bólu, nie mogąc tego kontrolować. Nie czuję się źle, to mój organizm płacze, nie przejmuj się.

TranscendencjaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz