Nie wiem, ile czasu minęło, ale światła w końcu znów straciły na ostrości. Leżałam na podłodze, starając się ukryć swoją twarz pomiędzy ramionami. Powstrzymywałam szloch w piersi, ale ten uparcie się wyrywał, więc koniec końców pozwoliłam bezsilnym łzom płynąć po moich policzkach. Byłam żałosna; nie potrafiłam kontrolować samej siebie, a co dopiero powstrzymać się od morderstwa. Ciało Finna cały czas leżało koło mnie, powoli tracąc wszelkie ciepło. Nie powinien być tak przerażająco chłodny, jego bladoniebieskie tęczówki nie powinny być zaszklone - a jednak właśnie tak było. O mojej klęsce przypominał mi jeszcze nieprzytomny Hudson oraz jego okaleczony brat, klęczący przy zwiotczałym ciele Matthew. Czułam wzrok Xaviera na swoich plecach, ale żadne z nas nie wydało z siebie żadnego dźwięku, przynajmniej nie w kierunku drugiego z nas. Wydawał się on jednak szczerze mnie żałować, co było gorsze, niż gdyby miał mnie potępiać. Właśnie tego oczekiwałam, a swoją litością siał we mnie fałszywe poczucie, że może rzeczywiście to nie była moja wina. Prawda jednak miała się inaczej, byłam tego świadoma z każdym milimetrem narastającej kałuży ciemnego osocza pod chłopcem obok mnie. Poczułam się nagle niczym upiorna panna młoda, jak czarna wdowa koło swego martwego kochanka. Nawet nie byłam pewna, czy lubiłam Finna za życia, ale jako martwe zwłoki wzbudzał we mnie wstyd i otwierał zbyt wiele tych drzwi, które przez ostatnie trzy lata trzymałam szczelnie zamknięte.
Czy to normalne, by chcieć wstąpić na miejsce kogoś, kogo właśnie zabiłeś? Uczucie jest nie do zniesienia. Wina tak naprawdę nigdy cię nie omija, nawet jeżeli nie znasz swojej ofiary bardziej niż z twarzy i nazwiska. Śmierć byłaby chyba miłosierdziem: Finlay wciąż by się nerwowo rozglądał wokoło, a mnie nie byłoby tu, by dręczyć się wszystkimi tymi słusznie męczącymi myślami. Dałabym wiele, by móc zamienić się z nim miejscami, ale za późno na taką zachciankę. Zawsze jest to o jedno dźgnięcie za późno.
Usłyszałam, jak Xavier przesuwa się, zmieniając punkt obciążenia. Zamarłam na moment, nie mogąc powstrzymać swoich obronnych instynktów. Jak ironiczne jest to, że myśląc o chęci zaprzestania funkcji życiowych moje ciało wciąż reagowało, chcąc się chronić? Naprawdę byłam żałosna, ale nic nie mogłam na to poradzić. Zmusiłam się, by przewrócić się na plecy i unieść górną część ciała. Usiądź, rozkazałam sobie. Spójrz młodemu Hudsonowi w oczy. Popatrz, jak bardzo nabałaganiłaś w sensie fizycznym i metaforycznym. Starałam się utrzymać pokerową twarz, gdy patrzyłam na Finna i na Matthew, stawiłam czoło spojrzeniu Xaviera. Nie wytrzymałam jednak trzech sekund, a łzy znów wylały swoje słone rzeki w dół mojej twarzy. Nie otarłam ich, o nie; nie mogłam dać chłopakowi więcej szans do żałowania mnie, marnej kryminalistki.
Nie mogąc wytrzymać pełnej napięcia ciszy, wstałam i odwróciłam się w kierunku drzwi. Udało mi się spojrzeć na rozprysk krwi z dłoni Xaviera bez zbędnej utraty wody, ale nie mogłam zmusić się do postawienia ani jednego kroku. Musiałam stąd odejść, w końcu taki był plan, tak? Nie mogłam jednak zostawić całej tej ludzkiej ruiny w rozsypce. Krew Hudsona piekła pod moimi paznokciami, a oczy piekły od łez. Znów usłyszałam szelest materiału, a kiedy odruchowo odwróciłam się szybciej, niżbym tego sobie życzyła, stanęłam twarzą w twarz z chłopakiem, który pewnie mnie nienawidził, mimo dziwnej litości. Trzymał w ręku pistolet skierowany w moją stronę. Najbardziej zastanawiające było to, źe nie celował gdziekolwiek pomiędzy moimi oczami a klatką piersiową, a wręcz przeciwnie - trzymał lufę pistoletu, a nie rękojeść. Dawał mi broń.
- Wiem, że tak naprawdę nigdy nie chciałaś tu być - powiedział cicho, jakby się bał, że mnie spłoszy. - Odejdź, skoro posunęłaś się już tak daleko.
Jego głos był pełen tylu emocji, że aż nie nadążałam. Ból, płacz, lęk, strach, prośba... Wydawał się jednak nie nienawidzić mnie, przynajmniej nie tak, jakbym się tego spodziewała. Nieufnie chwyciłam za pistolet, na co on zupełnie odruchowo cofnął rękę i zrobił krok do tyłu, jakby bał się, że strzelę. Odetchnął dopiero, gdy zatknęłam broń za pasek.
- Do zobaczenia, Oakley. - Załamał się, wypowiadając moje imię. Poczułam inny rodzaj poczucia winy, ale udało mi się je łatwo odepchnąć.
- Żegnaj, Xavier.
Wybiegłam, zanim mogłabym tylko zmienić zdanie. Miał mnie przecież znienawidzić, z resztą tak byłoby wszystkim łatwiej. Spieprzyłam sprawę na całej linii, akurat, kiedy nie byłam pewna, co ze sobą zrobić. Czułam obciążenie na biodrze, ale nie byłam na tyle zdesperowana i altruistyczna, by sama wszystko zakończyć. Zaczęłam biec, pozwoliłam moim nogom ponieść mnie gdziekolwiek sobie zażyczyły. Łzy, którym w końcu pozwoliłam popłynąć rozmazały pole widzenia po raz kolejny. Nie dbałam jednak o to. Znów byłam zagubioną dziewczyną, która po złym śnie uciekła przed światem na deszczową ulicę, trzymając niestarannie obandażowaną dłoń. On miał rację, musiałam się stąd wydostać, ale nie mogłam wrócić do żadnego z miejsc, które nazywałam kiedykolwiek domem - nieważne, czy byłaby to Australia, stara baza pod Londynem czy mieszkanie, które tak niedawno opuściłam. Musiałam zniknąć z życia wszystkich tych ludzi, jak najdalej i po prostu pozwolić im żyć. Pewnego dnia problem miał rozwiązać się sam; miałam stracić resztki wszelkiej racjonalności bądź spotkać czarnookich na mojej drodze. Prawda była taka, że właśnie taki los czekał mnie w najbliższych dniach czy też miesiącach, po prostu to wiedziałam.
Korytarze wydały się upiornie puste, ale uznałam to za dobry znak. Krążąc bezładnie po labiryncie zakrętów i drzwi, za którymi kryły się nieznane pomieszczenia, metodycznie skanowałam wszelkie szczeliny, starając się zdecydować, co ze sobą zrobić. Zamyśliłam się na tyle, że niemalże wpadłam na ścianę, a konkretniej na metalowe, proste drzwi z niewielkim okienkiem przesłoniętym z drugiej strony siatką. Powoli wyciągnęłam rękę, usiłując zignorować paranoidalne myśli o uczuciu czyjegoś wzroku na swoich plecach. Poczułam znajome ukłucie bólu w skroni, co tylko przypomniało mi, że to wszystko to tylko moja chora wyobraźnia. Lepiej jednak, żebym zaczęła szaleć powoli niż nagle stała się dzikim zwierzęciem bez ludzkiego sumienia, które już nigdy nie stanie się Lee. Gdy otworzyłam drzwi, moim oczom ukazał się szary korytarz o szerokości może dwóch metrów, regularnie oświetlony oszklonymi świetłowkami tuż pod sufitem. Zamknęłam drzwi za sobą najciszej jak umiałam, a po chwili wyłączyłam światło. Spodziewałam się na moment oślepnąć, ale światło nie całkiem znikło - koniec przejścia był skąpany w ubogim świetle.
Zmusiłam się do postawienia paru kroków, będąc rozdarta pomiędzy rzuceniem się do biegu a pozostaniem w tym miejscu już na zawsze. W końcu zawsze mogłam to zrobić, tak? Mogłam ślepo błądzić po korytarzu niczym we mgle, usiąść na podłodze i wtopić się w tło, pewnego dnia wrastając w ściany niczym drzewo. To o wiele bardziej poetyckie niż wyjście w nieznane. Mogłam też zacząć biec w stronę światła i stawić czoło wszystkiemu, co mogło mnie tam czekać bez najmniejszego mrugnięcia okiem. Tak bardzo, jak chciałam być na tyle odważna, o tyle znów zwolniłam tempo. Nie mogłam tego zrobić, bo nie byłam na tyle silna. Zadziwiające jest to, jak mogłam uciec z białego pokoju bez klamki i przeżyć, a nie byłam w stanie wyjść nieznanemu naprzeciw. Skuliłam się w sobie, pozwalając sobie na to dość marne pocieszenie o sekundę dłużej niż kiedykolwiek wcześniej. Gdyby tylko Luke... Michael... Ashton... Każdy z nich zapewne uznałby mnie za słabe stworzenie bez wartości. Brzydziłam się sama sobą; jak trudne mogło więc być przekonanie się, że i inni mieliby podobne odczucia?
Koniec korytarza zbliżał się z każdym krokiem, jakkolwiek maleńkim. Padające przez otwór światło oślepiało mnie, jednakże była to normalna reakcja, a nie nadnaturalna nadwrażliwość. Tęskniłam za normalnymi odreagowaniami mojego ciała; czułam się, jakbym naprawdę miała jakaś nikłą cząstkę kontroli nad własnym ciałem. Było to zarazem niesamowite i surrealistyczne, ale obeszło mnie bez większego echa. Nie mogłam w końcu pozwolić sobie zatracić się w jakikolwiek sposób po raz kolejny. Musiałam wydostać się na powierzchnię.
Pomieszczenie rozpościerające się za, jak się okazało, podwójnymi drzwiami było o wiele większe, niż mogłabym się tego kiedykolwiek spodziewać. Rozmiarem przypominało ogromne pole do upraw, po prostu opakowane w elegancko oszpachlowany beton. Było przedzielone licznymi przemysłowymi regałami niemalże sięgającymi sufitu, który był conajmniej dziesięć metrów nad naszymi głowami. Półki przedzielające przestrzeń były załadowane od podłogi aż po sufit niedbale skonstruowanymi paletami w stylu tych używanych przy wózkach widłowych i szczelnie zabitymi gwoździami pudłami. Wkroczyłam głębiej, chcąc objąć wzrokiem całe to miejsce. Pozwalając moim myślom odpłynąć w bezpiecznym kierunku, zaczęłam zastanawiać się co tak naprawdę może być zawartością każdego z nich. Niektóre z nich miały numer - szczególnie jeden z nich, 980534, wbił mi się w pamięć przez bardziej nasycony kolor stempla, jakby dopiero niedawno oznaczył to pudło - a niektóre zdobiły nazwiska. Nie rozpoznałam żadnego z nich, ale i tak każde najbardziej powierzchowne spojrzenie wystarczało, bym czuła się nieswojo. Było to nieco tak, jakby duchy wszystkich, którym odebrałam życie zdecydowały się obserwować mój każdy ruch i wzbudzać uczucie paranoi, zupełnie jak ludzie skatalogowani w każdym z tych zatęchłych pojemników. Uniosłam wzrok, patrząc na podtrzymywany metalowym szkieletem strop. Nic nie spojrzało na mnie z góry, ale uczucie bycia obserwowaną nie odeszło. Zauważyłam ją dopiero kilka sekund później - mechaniczny dźwięk obracanej wieżyczki kamery sprawił, że zamarłam w bezruchu, napinając mięśnie jak do ataku. Wzajemnie patrzyliśmy na siebie - ja na kamerę, ktokolwiek był po jej drugiej stronie na mnie - aż w końcu zdarzyło się coś, czego bym się nie spodziewała. Moje ciało osiągnęło punkt krytyczny, zanim adrenalina pozwoliła mu się rozluźnić, a kamera nagle rozpadła się na kawałki, jakby przestrzelona kulą z pistoletu.
Nie słyszałam wystrzału, ale jak inaczej mogło się to stać? Kamery przecież spontanicznie nie wybuchają, pomyślałam, rozglądając się szybko naokoło. Jedyne, co poruszyło się w zasięgu wzroku było zaledwie marnym szczurem, ale postanowiłam skupić się bardziej na rzeczach wokół mnie. Na tyle na ile wiedziałam, następna kula - o ile to był nabój z pistoletu - mogła zrobić to samo z moimi kośćmi, a to nie byłoby szczególnie zabawne. Przez głowę przeszła mi pewna myśl, ale przyparłam się plecami do najbliższego rzędu pudeł zanim pozwoliłam sobie odpłynąć. A co, jeżeli to ja zdezintegrowałam kamerę? W końcu na nią patrzyłam, w dodatku dość intensywnie. Dopiero po kilkunastu sekundach zorientowałam się, że ciężko oddycham, więc zamknęłam oczy i ścisnęłam kość nosową, próbując się uspokoić. Jeszcze tylko tego mi brakowało, żebym się zatraciła po takim wyczynie. Z każdą sekundą przekonywałam się co raz bardziej, że to, co stało się z kamerą było moją sprawką, co mnie bardziej przerażało niż satysfakcjonowało. Przynajmniej pozwalało mi wykluczyć teorię na temat cichego zabójcy żądnego mojej niekoniecznie cichej śmierci, co pomogło mi ruszyć naprzód.
Każde kolejne pudło w zasięgu wzroku przyprawiało mnie o mdłości. Hudson i jego banda wydawali się mieć dosłownie każdego mieszkańca okolicy skatalogowanego niedbale w pudle o pojemności metra sześciennego. Zmusiłam się do odejścia od konkretnego rzędu, gdy zauważyłam nazwisko Evangeline na jednym z nich. Stempel był stary, co oznaczało, że obserwowali nas od dawna. Znalazłam też pudło należące do Luke'a, które zostało na wpół otwarte. Potwór we mnie chciał wkopać się w zawartość tego skarbu, ale powstrzymałam się. Co mogłam tam jeszcze znaleźć, poza kopią aktu urodzenia? Jeżeli Luke miał jakieś sekrety, to nie chciałam ich znać. W końcu i tak niedługo miałam opuścić to miasto i jego, prawdopodobnie na zawsze. Zrobiło mi się zimno, a moje gardło nagle się zacisnęło; możliwe, że miałam go już nigdy nie zobaczyć. Ta myśl mnie dobijała, szczególnie, że Luke Hemmings był moim najlepszym przyjacielem, moim powiernikiem. Moim kochankiem, gdy tylko tego chciałam. Miłością mojego życia, nawet kiedy nie rozumiał niczego, co robiłam. Właśnie to sprawiało, że rozumiał mnie na sposób, którego nie dało się opisać słowami - nie miał pojęcia, ale i tak wiedział wszystko. Właśnie dlatego nie żałowałam żadnego ze swoich wyborów, oprócz tego, który podjęłam jako ostatni.
Życie to jednak jedno wielkie gówno. W wieku siedemnastu lat wyrzekałam się jakiekolwiek kontaktu z tymi, których kochałam i potrzebowałam najbardziej, stając przed wyborem własnego szczęścia, a szczęścia tych samych ludzi. Najtrudniejsza decyzja, jaką powinnam mieć przed sobą to wybór wyższej szkoły, a nie takie wyrzeczenia! Do jasnej cholery, życie zawsze miało coś do spieprzenia. Nie zdziwiłabym się, gdyby jeszcze coś postanowiło mnie kompletnie dobić; w końcu o ile gorzej jeszcze mogło być? Jakie ścieżki rozścielił przede mną los? Czułam się niezmiernie zażenowana tymi myślami, ale uznałam pokrótce, że lepiej myśleć o patetycznie górnolotnych rzeczach które nie miały znaczenia niż zastanawiać się, jak i kiedy w końcu zginę. Przypomniało mi się, jak nazwałam życie suką; w pełnej rozciągłości wciąż się z tym zgadzałam, z tym, że tym razem mój charakter wydał mi się anielski w porównaniu do tego, co mi zostało.
Moje kroki niosły się echem, co rozpraszało, ale jednocześnie i wciąż przypominało o tym, jak wielkie było to pomieszczenie i jak ciągle musiałam zarówno jak i powinnam mieć się na baczności. Przez moment wydało mi się, że usłyszałam jakiś szmer - odwróciłam się nagle, dusząc w płucach resztki tlenu. Miałam już odejść, uznając to za przejaw paranoi gdy dźwięk pojawił się znowu. Wsłuchałam się, instynktownie wpatrując w koniec korytarza.
Brzmiało to jak szloch. Co więcej, głos kryjący się pod maską emocji brzmiał bardziej niż znajomo.
Nie mogąc się powstrzymać, rzuciłam się biegiem ku źródłu dźwięku. Musiałam zawrócić, słysząc go jeszcze raz, rząd regałów dalej. W tym miejscu było o wiele mniej świateł, zaledwie jedna marna podłużna jarzeniówka na piętnaście metrów kwadratowych. W końcu i to wydało się być luksusem w nikłym świetle. Zajrzałam w każdą szczelinę, sprawdzając, czy szloch nie dochodzi zza pudeł, ale nie mogłam niczego dojrzeć. Prawie go minęłam, może dlatego, że to nie jego spodziewałabym się w takich warunkach, w tym konkretnym miejscu i czasie.
Ten kąt był kompletnie ciemny, jedynie lampa za moimi plecami pozwalała mi się upewnić, że to naprawdę był on. Jego ciuchy były pogniecione i pokryte warstwą jasnobrązowego pyłu, którego ślady miał też na twarzy i włosach. Mimo swego żałosnego stanu, jego zielonkawe oczy wciąż błyszczały tak, jak zapamiętałam je ostatnim razem. Jedna rzecz, która zaszokowała mnie to to, że chłopak siedział skulony w klatce niczym dla niewielkiego zwierzęcia, naprawdę niewiele większej niż jedno z tych zbitych z surowych desek pudeł. Brudny plecak, który musiał do niego należeć, został okrutnie odrzucony po za jego zasięg, razem z pełną butelką wody. Na twarzy miał wyraz cierpienia, chociaż na mój widok zauważyłam w jego policzku jedynie cień tych dołeczkami, które kiedyś tak na mnie działały.
- Oakley. - Nawet jego głos się nie zmienił, był tylko nieco bardziej szorstki od płaczu. Nie mogłam patrzeć na ślady słonych ścieżek na jego twarzy, ale nie mogłam też tak po prostu odejść. - Oakley. Lee.
- Ashton. - Byłam przy klatce w ciągu kilku sekund, zaciskałam dłonie na drążkach jakbym nie miała już nigdy puścić. Skąd to się w ogóle wzięło? Co do jasnej cholery Irwin robił zamknięty w klatce na terenie Hudsona?
- Ja cię próbowałem znaleźć, Lee - zaczął tłumaczyć, jakby czytając mi w myślach. Zacisnął swoją wielką dłoń na mojej, ale nie poczułam elektryczności przechodzącej przez mój kręgosłup. Poczułam za to desperację, tęsknotę i brud. - Wiedziałem, że jesteś w gangu, ale nie trafiłem najlepiej. A najgorsze jest to, że jest już za późno.
- Co? - zapytałam.
- Nie ma czasu, Lee. On na ciebie czeka.***
Przepraszam, trochę zajęło mi pisanie tego rozdziału. Po za tym, znowu skłamałam - Earthbound doczeka się 32 rozdziałów, a nie 31. Nie wliczając epilogu, rzecz jasna.
Mam nadzieję, że się podoba, haha. Wiemy mniej więcej, co zrobił Ashton o gdzie się dostał... Czekam na teorie dotyczące tego, kto czeka na Lee, haha. x
Mam wolne przez jakieś trzy czwarte miesiąca, więc możliwe, że Earthbound zakończy się przed majem.
Kocham, Ronnie x
CZYTASZ
Earthbound • 5SOS
Fanfiction"Nie mogłam i nie potrafiłam już udawać. Byłam zbyt zmęczona, by zaprzeczać; jaki był w tym wszystkim sens? Prawda była tylko jedna, a oznaczało to, że ja sama byłam kimś obcym samej sobie. Byłam potworem." Oakley Clifford nie jest tą samą dziewczy...