Rozdział 5: Skołowani

598 41 5
                                    

Ashton
Gatwick, będąc jednym z czterech największych lotnisk w Wielkiej Brytanii*, było niemiłosiernie zatłoczone. Ludzie przewijali się pod moimi stopami niczym mrówki, pędząc, tachając za sobą niewyobrażalnie wielkie bagaże. Patrzyłem się cierpliwie na szerokie drzwi, wypluwające zmęczonych podróżą pasażerów. Wielu z nich było z Australii - można było łatwo ich rozpoznać po wiecznie muśniętej słońcem skórze i charakterystycznym australijskim akcencie, gdy tylko otwierali usta. Wkrótce za szkłem zamajaczyła mi się szczupła sylwetka ubrana w czarne rurki zwieńczone ciężko wyglądającymi martensami oraz bliżej nieokreślony odcień zielonego.
- Hej, Ash! - usłyszałem głos Michaela. Po chwili wyłonił się z przejścia pomiędzy główną częścią lotniska a odprawą celną. Uniosłem lekko brwi; chłopak stał na tylnej osi wózka bagażowego, jadąc na nim niczym na hulajnodze. Pokręciłem głową, z pobłażliwym uśmiechem, chociaż znając życie sam bym skorzystał z okazji. Michael, mimo wszystko, pozostał tym beztroskim dzieciakiem, którym był w tamtą noc. Rzuciłem okiem na pokaźną walizkę chłopaka; miał chyba zamiar się do mnie przeprowadzić, patrząc na jej wymiary.
- Cześć, Mike - powiedziałem, obserwując z uniesioną brwią jak wózek bagażowy zatrzymał się z powolną nonszalancją tuż przed moją twarzą. Oboje wybuchliśmy śmiechem. Chciałem poklepać go po plecach, lecz chłopak bez zbędnych ceregieli przytulił mnie, unieruchamiając w misiowatym uścisku. Lubiłem to, że był taki bezpośredni - ludzie zwykle omijali mnie na trzy metry i mimo, że w większości przypadków mi się to podobało, nienawidziłem tego poczucia samotności. Michael odpędzał moje demony, na tyle na ile tylko był w stanie i byłem mu za to wdzięczny.
- Jak tam życie? - spytał chłopak, z powrotem chwytając rączkę wózka. Zaczęliśmy wolno kierować się w stronę parkingu.
- W Londynie wszystko to samo, tłum, hałas i idioci na drogach - odparłem swobodnie. - Przeleciałeś pół globu tylko po to, by coś mi powiedzieć. Co jest z Oakley?
- Mamy przed sobą dwie godziny jazdy, a potem co najmniej dwa tygodnie w jednym mieszkaniu. Zwolnij trochę - Michael zaśmiał się nerwowo. Przeczesał swoje - tym razem jaskrawozielone - włosy palcami, przez co poznałem, że to coś naprawdę ważnego. Chłopak nigdy nie próbował ujarzmić swojej czupryny, właśnie tylko wtedy, kiedy uznawał, że za bardzo rzuca się przez nią w oczy. Również się zaśmiałem, lecz zrobiło się całkiem niezręcznie. Wkrótce doszliśmy do mojego samochodu, gdzie przejąłem bagaż od Michaela, który odszedł razem z wózkiem, by zwrócić go w odpowiednie miejsce. Między innymi nie chciałem, by przypadkiem uszkodził karoserię auta, która już zdążyła swoje przeżyć. Sam nie wiedzieć czemu, przywiązałem się do tej rdzewiejącej kupy metalu i zagmatwanych przewodów kryjących się pod nieznacznie niedomykającą się maską. Kiedy Mike wrócił, ja zdążyłem już wsiąść do samochodu i znaleźć swój ulubiony kawałek na płycie. Przestałem nucić dopiero kiedy wsunął się na siedzenie pasażera.
- Nadal słuchasz Nirvany? - rzucił Michael, kiedy wykręcałem, próbując wyjechać z miejsca parkingowego.
- Hę? A, tak. Ostatnio znalazłem limitowaną edycję jednego z ich albumów. - Zrobiłem obojętną minę. Gadka szmatka nigdy nie była moją mocną stroną. Michael nagle wybuchnął niekontrolowanym śmiechem.
- Co znowu? - spytałem zdezorientowany.
- Nie, nic - Znowu się zaśmiał. - Po prostu te twoje miny przebijają wszystko.
- Jakie znowu miny? - Uniosłem brwi, przez co chłopak nagrodził mnie salwą śmiechu raz jeszcze. Uderzyłem go zaczepnie pięścią w kolano i spróbowałem skoncentrować się na drodze. Umiejętność prowadzenia auta bez patrzenia na jezdnię i szybki refleks nie pomagały mi jednak w ignorowaniu chłopaka.
- Och, nie bądź znowu taki poważny. Pan Ashton Wielki Myśliciel Irwin wkracza do akcji - Michael zaczął nucić muzykę dobrze znaną z filmów o Jamesie Bondzie, co kompletnie rozłożyło mnie na łopatki. Oboje wkrótce śmialiśmy się do rozpuku, założę się, że gdybyśmy nie byli sami, ludzie patrzyliby na nas jak na uciekinierów z wariatkowa. Cóż, mieliśmy chyba monopol na tym rynku, przynajmniej w tym momencie.
- Odezwał się Pan Michael Nadworny Błazen Clifford, znany również jako Gordon Pogromca - odgryzłem się, chichocząc. Ja chichotałem, ja, człowiek, który nigdy przenigdy nie pozwalał sobie na pozytywne odczucia. Michael był chyba lepszym lekarstwem na smutki niż jakikolwiek znany człowiekowi alkohol.
Sama droga z powrotem do Londynu przeminęła niczym kilka minut. Po długiej debacie pozwoliłem Mike'owi zmienić płytę, tak więc niemalże zmuszony byłem słuchać, jak nuci do kompilacji Blink-182 i paru innych punkowych zespołów. Nie był zły, o nie. Wolałem po prostu nieco inny rodzaj muzyki, po za tym rzadko zdarzało mi się ostatnio słuchać czegokolwiek, nieważne czy było to parę kawałków z płyty w drodze czy też inni ludzie, jeśli już zdarzyło im się odważyć do mnie odezwać. Jakoś jednak przetrwałem i przed południem byliśmy z powrotem w bezpiecznych zakamarkach mojego apartamentu. Michael po prostu postawił swoją walizkę w swoim pokoju (który teoretycznie miał nazwę gościnnego) i wszedł razem ze mną do salonu. Podczas gdy on rozłożył się wygodnie na kanapie, nie przejmując się, iż dla mnie nie pozostało zbyt wiele miejsca, ja podszedłem do aneksu kuchennego przygotować nam coś do picia. Stawiając szklanki na stole, usiadłem na brzegu jednego z dwóch foteli stojących w pokoju. Siedzieliśmy w ciszy, ale nie sposób było czuć się niekomfortowo.
- Hej, Mike - odparłem w końcu. Chłopak uniósł wzrok znad ekranu swojego telefonu - Skończyłeś już z torturowaniem mnie, czy mam wiercić ci dziurę w brzuchu tak długo, aż ulegniesz?
- Cierpliwość to bardzo ceniona cecha, Ash. - I proszę, nerwowy śmiech po raz kolejny. Co do cholery?
- Michael, przestań robić sobie ze mnie jaja - westchnąłem, zmuszając się do mówienia normalnie, a nie przez zaciśnięte zęby. Chłopak usiadł na kanapie bardziej jak człowiek, opierając łokcie o swoje kolana i zaczął bawić się jedną z gumowych bransoletek na przegubie swojej prawej ręki.
- Ashton... Od czego by tu zacząć?
- Chętnie dowiedziałbym się wszystkiego od początku, wiesz? - ironizowałem, wiem, ale nie mogłem się oprzeć.
Wzrok Mike'a powędrował w kierunku czubków jego butów. Ciekawe, czemu ludzie nagle interesowali się stanem własnego obuwia właśnie wtedy, gdy nie chcieli się do czegoś przyznać bądź nie wyrażali ochoty na powiedzenie prawdy.
- Oakley żyje, Ash - w końcu wyrzucił z siebie chłopak.
- Słucham? - Jakoś to do mnie nie dotarło. Spodziewałem się męczyć go jeszcze trochę, a on wyskoczył z wyznaniem jak Filip z konopi.
- Dziewczyna, moja siostra a twoja... kimkolwiek dla ciebie jest - tu Michael jenocześnie skrzywił się i lekko uśmiechnął, co wyglądało co najmniej interesująco - ta sama, której szukaliśmy przez trzy lata, żyje i ma się dobrze. Co więcej, jest tutaj.
- Co? Jak to tutaj? Skąd to wiesz?
- Zadzwoniła do mnie.
Siedziałem w spokoju, nie mogąc rozpoznać emocji, która miała zamiar wybuchnąć niczym wulkan gdzieś z mojego wnętrza. Uświadomiłem sobie, że było to szczęście. Już dawno nie czułem się tak, tak... normalnie. W końcu byłem tylko dziewiętnastolatkiem, prawda? Lee, moja Lee, była w Londynie! Chciało mi się śpiewać. Czułem się kompletnie inaczej, jakby ktoś zabrał z moich pleców dwutonowe słoniątko. Było mi lekko na sercu.
- Michael, to świetnie! Czemu my tu w ogóle jeszcze siedzimy!? - Zerwałem się z fotela, chwyciłem za swoją kurtkę leżącą na oparciu fotela i przeszukałem kieszenie w poszukiwaniu kluczyków. Dopiero gdy byłem w przedpokoju, obejrzałem się za Mike'iem. Stał oparty o framugę drzwi do salonu, w zamyśleniu łapiąc wnętrze policzka zębami.
- Mamy tylko jeden problem, Ash - powiedział chłopak. - Ona nie chce być znaleziona.

Earthbound • 5SOSOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz