vingt-six

143 8 4
                                    

spitzłowacki (jaki jest tego proper ship name, bo zaraz się poplacze); human × ghost au

— IT'S BRITNEY, BIT— Juleczku, a czemu Ty nie patrzysz w ogóle, Ty wiesz jak to tragicznie mnie dobija? Kiedyś chyba naprawdę umrę przez to, jak mnie paskudnie traktujesz.

Juliusz bardzo się mylił, kiedy jeszcze w swojej fazie nadnaturalnego zainteresowania równie nadnaturalnymi stworami (miał jakieś trzynaście lat i swoje pierwsze konto na wattpadzie; z kimś w końcu jego bohaterki musiały się schodzić, a wszelkiego rodzaju oryginalne zagrania wydawały się mu na miejscu) sądził, że każdy duch jest ponury, bo urodził się jeszcze w dziewiętnastym wieku i tam też mentalnie pozostał. Oh, jak on straszliwie się mylił! Teraz miał ochotę wrócić do dawnego siebie i trzepnąć go w ucho raz a porządnie, byle tylko Nadzieja Maria nie skończyła z tym duchem ekscentrycznego poety, księcia litewskiego Juliana, który był opryskliwy dla każdego, ale jakimś cudem nie dla niej, bo to kwestia prawdziwej miłości. Kiedy wracał do tego pamięcią, miał wrażenie, że jako — już wtedy — aspirująca zodiakara, wymanifestował sobie tą plugawą zmorę egzystencji, jaką był Ludwik Spitznagel. No dobra, zazwyczaj nie było aż tak źle, dało się dogadać, ale kiedy zjawa miewała swoje dziwne fazy, wtedy faktycznie było na co popomstować.

Wszystko to wyszło na jaw, kiedy piętnastoletni idiota—Słowacki postanowił pobawić się w archeologa w losowym opuszczonym dworku blisko wsi, w której urodziła się jego mama i gdzie często bywali na wakacjach. I znalazł wtedy, głupi dekiel, pożółkły zeszyt z jakimiś transkryptami z arabskiego czy innego języka, którego liter nawet nie kojarzył. Stwierdził wtedy, że wybornym pomysłem będzie odkryć, czyje to dzieło, bo było zrobione naprawdę starannie i możliwe, że to kogoś znanego, może Fredry? Nie lubił go jakoś szczególnie, ale to i tak imponujące. Na szczęście, autor postanowił pozostawić po sobie jakiekolwiek poszlaki i podpisał się na wnętrzu okładki notesu, na samym początku. I może jeszcze zdołałby ocalić swoją nędzną duszę, gdyby nie genialny pomysł odczytania tych personaliów na głos parę razy, tak na wszelki wypadek, jakby nagle miał sobie przez to przypomnieć daną osobę. A tuż po tym, puf, pojawił się przed nim jakiś tyczkowaty blondyn, dziwnie prześwitujący i unoszący się paręnaście centymetrów nad ziemią.

— Gitara siema, myślałem że nikt się na to nie złapie! — dla jakiegokolwiek usprawiedliwienia, to było w dwa tysiące szesnastym. — Ale odjazd, no normalnie w pytę!

Przepraszam?

Właśnie wtedy okazało się, że przez teatralne kilkukrotne wyrecytowanie "Ludwik Spitznagel", każdego z inną modulacją głosu, wywołał ducha prawdziwego Ludwika Spitznagela, który okazał się losowym pasjonatem lingwistyki z blisko dwóch stuleci temu. Żadnego literata, kompozytora czy generała, taka trochę bieda, ale na początku był podjarany perspektywą samego spędzenia odrobiny czasu z prawdziwą zjawą.

Jednak, po upływie prawie dekady z niewidzialnym dla znacznej większości społeczeństwa irytującym dupkiem u boku, Juliusz był podjarany raczej każdą chwilą sam na sam ze sobą. Brzmiał na okropnego przyjaciela, wiedział, ale co mógł poradzić na to że zatrzymany mentalnie w pierwszej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku duch bywał denerwujący? Szczególnie, że chyba zaczynał powoli przerzucać się na erę memów z piesełami, One Direction jeszcze w pełnym składzie i Gangam Style. Jak bardzo sam Słowacki chciał tego uniknąć...! Nie do pojęcia, doprawdy.

— No ależ Julku, Ty nawet nie spojrzałeś, znowu! Doprawdy, dzban z Ciebie.

Ten przewrócił oczami, nie przerywając regulowania brwi — co w opinii Ludwika było przejawem dandyzmu w czystej formie — i zacisnął lekko usta, skupiając się na własnym odbiciu w lustrze z jeszcze większym skupieniem niż poprzednio. W takich chwilach, Spitznagel zwykle pochwalał w duchu (tragiczny żart słowny, uwielbiał takie) to, że nawet przed śmiercią samemu zadbał o podobne badziewia i teraz miał spędzić wieczność, wyglądając totalnie cool.

— Na co mam patrzeć?

— Nauczyłem się tak dokładnie imitować tego gościa z The Office! I wyznaję tym moją miłość do Britney Spears!

— Aha.

— A skąd ten grobowy nastrój, hmm? — unosząca się w powietrzu głowa Ludwika, zresztą razem z całą resztą Ludwika lecącą za sobą, znalazła się teraz nad prawym ramieniem Juliusza. — Studiować już nie studiujesz, więc nie ma depresji, bycie dorosłym jest w dechę totalnie! Zarobki! Mieszkanie! Najlepszy ziomencjusz duch!

— Podatki. Deadline na nowy artykuł. Ty.

— Czyli źle, źle i dobrze na tyle, że źle traci na znaczeniu, to jak potężniejszy pokemon gromiący jakichś loserów.

Słowacki westchnął ciężko, kończąc anihilację drobnych, niepokornych włosków, które ośmieliły się zrujnować jego dopracowany look. Faktycznie, obecność zjawy nie zawsze była dla niego plagą egipską, bo czasami się przydawał, nawet jeżeli tylko w kwestii korekty lingwistycznej. Tak poza tym, to trzymali się razem trochę z braku laku (no, bardziej przez to, że tylko spirytysta—amator widział i słyszał wywołaną przez siebie marę), to wcale nie tak, że lubił Spitznagela. Ani nie lubił Spitznagela, ani jego pofalowanych złotych włosów, zawsze muskających końcówkami ramiona okryte szykowną kamizelką, ani miłego usposobienia, ani w gruncie rzeczy fenomenalnego poczucia humoru. Absolutnie. Nie miał nic lepszego do roboty, i tyle. Głupek z tego Ludwika.

— Teraz widać, kto tu jest starszy i dojrzalszy.

— Po pierwsze, dopiero od kilku lat! Po drugie, ja jestem rocznik zero dziewiąty, tysiąc osiemset w dodatku, a to znaczy, że mam... — zafrasował się na moment, postukał palcami w podbródek. — No, stara dupa ze mnie. Ale trzymam się lepiej, niż Ty.

— Cicho, bo zaraz będę pracował.

— Taa. Pracował.

Podczas gdy żywa część tego duetu prychnęła wyniośle, zadarła ładny, prosty nos i z godnością zasiadła do zdezelowanego laptopa, który przetrwał całe studia swojego właściciela i jeszcze trochę, Spitznagel przeciągnął się leniwie. Wygiął kręgosłup i już po chwili unosił się na leżąco nad łóżkiem Juliusza, podkładając zgięte w łokciach ręce pod głowę. W nieżyciu właśnie to lubił; ciągły fajrancik, błogość i możliwość bezstresowego denerwowania swojego ulubionego okultysty (tak, przezwisko to było jednym ze sposobów na to). Dobre piętnaście minut jedynym odgłosem roznoszącym się po pomieszczeniu było pasywnie agresywne stukanie kościstych palców w klawisze klawiatury, raz czy dwa zdarzyło się też zmięte pod nosem przekleństwo. Aż w końcu, kiedy byli w połowie dziewiętnastej minuty — czy jakoś tak, dokładnie to tego nie liczył —, Ludwik usłyszał ciężkie westchnięcie przyjaciela. Potem krótkie pytanie, co do jakiegoś specyficznego włoskiego zwrotu i pisowni kilku słów, na które odpowiedział natychmiastowo i wyjątkowo bez droczenia się. Powtórzył to nawet, kiedy widział, że zaistniała taka potrzeba.

Nie ma się więc co dziwić, że teraz w końcu na malinowe, cienkie usteczka Słowackiego wpłynął lekki, pełen wdzięczności uśmiech. Żaden człowiek, czy tam duch nie byłby w stanie oprzeć się pokusie odwzajemnienia tego sympatycznego grymasu; bo i zresztą kto by chciał coś takiego ignorować?

— Dzięki, Ludwiku.

Miast odpowiedzi, Ludwik posłał mu teatralnego, acz urokliwego całusa powietrznego. I uznał, że naprawdę nie ma potrzeby przyznawać się przyjacielowi, że wcale nie był to jego ulubiony porozumiewawczy gest. Straciłby całkiem dobrą wymówkę.

[A/N] liceum pożera mnie żywcem, więc widzicie, trochę nędznie, aczkolwiek idzie; ergo, zapraszam na "o tempore, o mores" jeżeli chcemy się pośmiać z w miarę oryginalnej fabuły; ergo dwa, dojmująco kusi mnie wizja napisania czegoś o Rachel i Poecie z "Wesela", więc wiecie, widzowie, jakby nawet do tego doszło, to nie panikujemy

𝐄𝐗𝐄𝐑𝐂𝐈𝐓𝐀𝐓𝐈𝐎𝐍𝐄. 𝐡𝐞𝐚𝐝𝐜𝐚𝐧𝐨𝐧𝐲 𝐨 𝐫𝐨𝐦𝐚𝐧𝐭𝐲𝐤𝐚𝐜𝐡Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz