vingt-trois

158 8 36
                                    

coś krótkie ze słowackiewicza, luźnawy koncepcik, bo potrzebowałam małej odskoczni od royal au, enjoy!

Adam Mickiewicz nigdy nie należał do sortu wybitnych kucharzy. Ba, ledwo zaliczał się do sortu kucharzy, przez to że jego umiejętności kulinarne kończyły się na ugotowaniu spaghetti i podgrzaniu do niego gotowego sosu ze słoika, który może i nie był wymagający, ale i tak często kończył niedogotowany tudzież przypalony. Dlatego właśnie makaron jadł najczęściej z cukrem. Z zaparzeniem herbaty co prawda dawał sobie radę w sensie technicznym, ale często zdarzało mu się zbyt długo przetrzymać torebkę w kubku, co skutkowało naparem tak intensywnym w smaku, że byłby w stanie obudzić nawet umarłego — i to nawet bez żadnej kofeiny w środku! Jakoś jednak potrafił przetrwać mieszkanie samemu, żywiąc się głównie tostami, kanapkami i gotowymi daniami, bo starał się ograniczyć fast foody. Kolejne dni upływały mu z w miarę podobnymi do siebie posiłkami, aczkolwiek nie narzekał; całkiem polubił kaszę gryczaną. Jednak, jak to niekiedy w życiu bywa, stan leniwej równowagi uległ znacznemu zachwianiu za sprawą konkretnego elementu. Zaczął się z kimś spotykać, to się mu zdarzało, nawet całkiem często. Jego ostatnia dziewczyna, Ksawera, stwierdziła że częściej zmienia partnerów niż rękawiczki. Gdyby Adam nie był poetą, nie złapałby metafory; rękawiczek nie nosił wcale, w chłodne dni wpychając dłonie głęboko do kieszeni.

Tym, co stanowiło odskocznię od normalności, była długość tego związku, zaskakująca, jeżeli weźmiemy pod uwagę jego początkowe negatywne nastawienie do wybranka. Kiedy dotarli do drugiej rocznicy zejścia się razem, naprawdę się zdziwił. Pobił przy tym swój licealny rekord (Celina Szymanowska, wytrzymali ze sobą niecały rok i dziesięć miesięcy). On był po studiach, jego chłopak właśnie je kończył, więc kwestią czasu jedynie było to, kiedy któryś z nich zaproponuje wspólne mieszkanie. Jak na ironię, był to Mickiewicz, kopiąc grób samemu sobie do spółki ze swoim niedogotowanym sosem pomidorowym z marketu. Jasne, wspominał partnerowi coś o tym, że jest beznadziejny w kuchni, ale z drugiej strony tak samo mówił na przykład Chopin, który potrafił upiec sernik bez większych problemów. Sernik! Adam ucieszyłby się, gdyby nie spieprzył przygotowania prostego schabowego. Jak można się domyślać, tryb przypuszczający jest tu zjawiskiem kluczowym. Jego wybranek również miał się o tym przekonać, i to w dosyć brutalny sposób.

— Cholera, Adam, coś się pali?

Starszy chłopak przybrał na twarz swój przepraszająco—zawadiacki uśmiech numer czterdzieści i cztery. Może to zadziała?

— Tylko moja miłość do Ciebie, Juliuszu.

— Adam, cholera, opiekacz do kanapek.

Otworzył przy tym urządzenie, obrzucając zawartość pełnym dezaprobaty spojrzeniem. Chleb praktycznie dorównywał ciemnym odcieniem jego własnym tęczówkom, a trzeba tu nadmienić że oczy Juliusz Słowacki miał prawie czarne.

— Przecież to jest węgiel, nie kanapki.

— Ale to z chleba razowego. On powinien być ciemny.

— Ale nie czarny. Ale to chyba poprawia nieco jego sytuację, poleje się sosem czosnkowym i ujdzie. Jakim cudem spaliłeś kanapki z automatycznie ustawionym czasem gotowania?

— Talent. Mówiłem kiedyś, że nie jestem żadnym masterchefem.

— Gdyby Magda Gessler to zobaczyła, przeprowadziłaby na Tobie te Twoje egzorcyzmy nie po kolei, bez dwóch zdań.

Mickiewicz prychnął z urazą, wyciągając talerze z szafki, jednak zrobił to w dużej mierze wyłącznie dla zasady. Sam zdawał sobie sprawę, że gotowanie i tym podobne aktywności były jedną z jego najsłabszych stron, szczególnie umiejętność nie—zwęglania dań. Kanapki z serem i przypadkowymi przyprawami znalezionymi w kuchni chrupały nieco mocniej, niż takie zwyczajowe, ale dawały się zjeść. Po pierwszym kęsie, który jedynie odrobinkę smakował węglem, Juliusz kiwnął głową z pewnym uznaniem i zadowoleniem z faktu, że kolacja jednak była całkiem niezła. Jego chłopak nie odezwał się jednak do końca posiłku, żując przeklęty chleb razowy—a—nie—spalony. Wydawał się jakby przygnębiony takim stanem rzeczy, albo swoich umiejętności kulinarnych; prawdopodobnie chodziło o to drugie, ale Słowacki chciał się upewnić. Kiedy Adam nadal nic nie mówił, zmywając naczynia z dzisiejszego dnia, uznał, że musi zainterweniować. Jakkolwiek by temu nie zaprzeczał, naprawdę nie lubił kiedy promienny uśmiech znikał z twarzy starszego mężczyzny, tym bardziej jeżeli działo się to na dłużej. Oparł się biodrem o blat, tak, żeby mieć widok na poczynania swojego współlokatora.

— Hej, Adam, co jest?

— Nic.

— Adasiu, łamiesz drugą zasadę Kodeksu Śmiertelnych Nemezis I Absolutnie Nie Partnerów. No powiedz, możemy pewnie coś zaradzić.

Kodeks Śmiertelnych Nemezis I Absolutnie Nie Partnerów był czymś, czego stworzenie Mickiewicz zarówno przeklinał, jak i błogosławił. Błogosławił dlatego, że wiązany nim Juliusz nie mógł go w nieskończoność spławiać wymówkami w stylu "nie, to nic, o nic mi nie chodzi, nie jestem zły". A przeklinał dlatego, że on też musiał to robić, a czasami naprawdę nie miał na to ochoty, motywacji, jak zwał tak zwał. I nie lubił przyznawać się do niektórych emocji albo lęków, tym bardziej przed swoim wybrankiem, ale to swoją drogą.

— Chodzi o kanapki?

— Mhm.

— Nie były przecież złe, nie zadręczaj się nimi. Następnym razem wyjdą pewnie lepsze.

Adam westchnął głęboko, jak zwykle, kiedy musiał przyznać się do błędu albo sprostować coś, tym samym ukazując więcej swoich odczuć w związku z tematem. Słowacki doskonale o tym wiedział, dlatego celem zminimalizowania stresu partnera podszedł do niego bliżej i objął go od tyłu w pasie, kładąc kędzierzawą głowę na jego ramieniu. Poruszył nieco karkiem, pocierając przy tym nieznacznie policzkiem o szyję drugiego z nich; Mickiewicz, co zadziwiające, wydawał się to lubić. Może chodziło o zapach szałwiowego szamponu, którego używał Juliusz? Kto wie?

— Chodzi o to, że ja nie potrafię dobrze gotować. W ogóle.

— I to wszystko?

— No tak. W sensie, chciałbym umieć to robić dobrze, żeby nie zrzucać wszystkiego na Ciebie ani nie skazywać Cię na wieczność z zupkami chińskimi i makaronem. I nie mów mi, że trzeba próbować, bo próbuję od jakiegoś jedenastego roku życia. Kiedyś przegotowałem pierogi i omal nie przyprawiłem mamy o załamanie, bo to było w Wigilię, a jej pierogi zawsze były gwoździem programu.

— Hej, spokojnie. Moja mama nauczyła mnie paru dań, mogę Ci pomóc je trochę ogarnąć. Powiedz, lubisz bigos?

Idiotyczne pytanie, mające na celu wyłącznie podnieść drugiego mężczyznę na duchu. Trzeba było być ślepym, głuchym i w ogóle niedomyślnym, żeby żyć z Adamem Mickiewiczem i nie wiedzieć o jego dziwnej miłości do tego dania. Plan się powiódł — Adam skinął głową, uśmiechając się lekko, a Słowacki ścisnął go w pasie nieco mocniej. Odchylił głowę, żeby musnąć ustami jego szczękę i z powrotem skierował wzrok na zlew, w którym nadal znajdowało się parę rzeczy wymagających umycia.

— To cudnie, jutro mogę Cię ładnie przeszkolić. Rzeczami w rodzaju rosołu albo naleśników zajmiemy się później, okej? Tam, na łyżce masz jeszcze coś brudne, przyłóż się do tego zmywania.

Stwierdzenie o tyle złośliwe, że wszystkie łyżki Mickiewicz zmył już wcześniej i wiedział, że zrobił to dobrze. Powracający dobry humor szedł jednak w parze z motywacją, więc faktycznie przyłożył się do zmywania, podstawiając jednen z tych sztućców pod kran i puszczając na nią wodę z mściwym uśmiechem. Ta prysnęła na nich obu, a Juliusz, który nie zdążył odskoczyć tak szybko jak by tego chciał, pisnął z zaskoczeniem, żeby zaraz potem zacząć lamentować nad stanem swojej koszuli, grzywki i wąsów. Szczególnie wąsów. Zadowolony z siebie Adam dostał po chwili z drobnej pięści w ramię i ryknął śmiechem, zupełnie tracąc resztki wcześniejszego przygnębienia. Przyciągnął wielce obrażonego chłopaka bliżej siebie, wyciskając mu na policzku delikatny, przepraszający poniekąd pocałunek. Zawsze chciał dobrze zapamiętywać takie pozornie zwyczajne chwile, które mimo prozaiczności tak miło odciskały się w pamięci, jak usta kochanka na delikatnej skórze.

Taka pamiętliwość w tym wypadku okazała się jednak nieco zgubna. Kilka dobrych lat po pierwszym wspólnym przygotowaniu obiadu, Adam wpatrzył się tępo w stojący na kuchence garnek, podpierając się oboma dłońmi o blat. Woda bulgotała leniwie, sprawiając że ziarenka ryżu wypływały nieco na wierzch. W tej chwili naprawdę dużo dałby, żeby Słowacki znowu zbliżył się do niego cicho, jak kot, objął w pasie i uraczył go jakimś stwierdzeniem w rodzaju "naprawdę, Adasiu, nie wiem jakim cudem nie umarłeś wcześniej z głodu". Wręcz poczuł w nosie kręcący aromat szałwii i czując w żołądku miażdżący uścisk, zgiął się niemal wpół, pochylając nad kuchenką, zaciskając mocniej palce na blacie. Czuł wyraźnie ciepło pary na twarzy, jednak w żadnym wypadku nie było to ciepło przyjemne.

Zamiast adekwatnej odpowiedzi na prowokację wyimaginowanego Juliusza, z jego gardła wyrwał się cichy szloch.

𝐄𝐗𝐄𝐑𝐂𝐈𝐓𝐀𝐓𝐈𝐎𝐍𝐄. 𝐡𝐞𝐚𝐝𝐜𝐚𝐧𝐨𝐧𝐲 𝐨 𝐫𝐨𝐦𝐚𝐧𝐭𝐲𝐤𝐚𝐜𝐡Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz