vingt-neuf

138 8 1
                                    

słowackiewicz, au do "credo, quia absurdum" au, bo mogę i bo potrzebuję ostatnio pisać romantyków na odstresowanie

Juliusz Słowacki po trzech latach gimnazjum, trzech podrzędnego liceum i również trzech latach studiów na filologii polskiej sprawiał wrażenie, że widział już wszystko. I faktycznie, część z tego na pewno widział, nierzadko doświadczając na własnej skórze. Przyklejenie ławki w licealnej klasie fizycznej taśmą izolacyjną do sufitu, bo rzekomo miało to być zaliczenie tematu o grawitacji dla grupy, do której czasowo przynależał? Normalka. Wychodzenie oknem z auli wykładowej, bo zasnął gdzieś w tylnich rzędach i miła sprzątaczka zamknęła drzwi, pewna tego że Juliusz i jego kilku znajomych już dawno opuścili budynek? Luz, nawet nic sobie nie połamali, mimo tego że okno było wysoko, więc musieli zeskoczyć jeszcze na drzewo. Przekonywanie policji, że delektował się leczniczym opium, a nie jakimś bardziej nielegalnym szajsem? Przerażające, ale się tego spodziewał. Tak więc teraz, po tylu latach spędzonych w polskim systemie edukacji i na rozmaitych osiedlach, był prawie pewny, że nie zdziwiłby się nawet, gdyby do jego małej kawalerki wparował sam Mieszko Pierwszy, oznajmił mu że powstał z martwych i zamierza walczyć o prawa dla gejów, dlatego Słowacki ma ruszyć swój cherlawy tyłek i łapać za tęczową torbę (szczerze mówiąc, była to niezła fabuła na dramat współczesny i kusiło go, żeby coś z tym zrobić).

Jednak, musiał przyznać, nie spodziewałby się, że po losowej libacji z gośćmi z wymiany z chyba—Francji, obudzi się we własnym łóżku, a nie na przypadkowej ławce czy przystanku. Roznoszący się zapach smażonego na grzankach sera też nie był czymś codziennym, bo aktualnie trwał w tym okresie życia, w którym opiekacza do kanapek nie użyje w przeciągu kilku miesięcy.

Chwila, czekaj, czekaj, w głowie chłopaka zapaliła się nieco sfatygowana żaroweczka. Ja nie mieszkałem sam? I owszem, mieszkał sam, a jego sąsiedzi nie byli raczej typem takich głaszczących po głowie i pomagającym mu przy okazji megakaca. Szczytem ich miłego zachowania było ograniczenie wzywania bagiet do absolutnego minimum. Jego mama, złota kobieta, nie miała kluczy do jego mieszkania, a nawet gdyby miała, to wczoraj przesyłała mu pozdrowienia z Paryża; wybrała się na wycieczkę ze swoim obecnym mężem, ojczymem Juliusza, o którym ten wolał nawet nie myśleć. Czyżby był to więc któryś z tych sympatycznych Francuzów? Może ten zabawny rudy? O, to nie byłoby złe. Mówił, że potrafi nie spalić kuchni podczas gotowania.

— Śniadanie jest prawie gotowe, panie!

Nie, jednak Francuzi odpadali. Z bólem serca, głowy i kręgosłupa powstał ze swojego tymczasowego łoża boleści, bo jednak wypadałoby sprawdzić, kto taki wlazł mu do domu. Nie żeby szczególnie się o coś bał, telefon właśnie zgarnął z szafki nocnej, a w mieszkaniu studenta nie było za dużo kosztowności do wyniesienia, po prostu był ciekaw, dlaczego miał zyskać posiłek. I dlaczego ten lekko chrypliwy baryton nazywa go w sposób, w jaki mógłby odezwać się wyjątkowo ułożony lokaj. A skoro młodzieńca nie było stać nawet na jakiś szczególnie przyzwoity dywan, w kamerdynera tym bardziej nie opłacało mu się inwestować. Słowacki nie musiał się specjalnie przebierać, ubierać, cokolwiek — wczoraj musiał walnąć się spać tak, jak stał —, więc skierował się prosto do kuchni, gdzie spodziewał się zastać napastnika. W razie czego wyjaśni, że wczoraj to on nie myślał zbyt trzeźwo i przeprosi, ale naprawdę nie chciał wynajmować żadnych usług. Szczególnie tych erotycznych.

W kuchni dotarły do niego trzy istotne spostrzeżenia. Po pierwsze, oprócz talerza z grillowanym serem, na blacie stała parząca się herbata malinowa i porcja sałatki, chyba sałatki Cezara, ale pewien nie był. Druga sprawa była taka, że ten gość nie wyglądał na groźnego, nietrzeźwego czy choćby na miłego pana do towarzystwa. Średniej długości płowe włosy spięte w małego koka, w miarę przystrzyżone bokobrody i dosyć postawna budowa ciała połączona ze wzrostem kilka centymetrów mniejszym niż ten Juliuszowy robiły całkiem miłe wrażenie, szczególnie że po dokładniejszym przyjrzeniu się opalona cera okazywała się upstrzona dosyć licznymi piegami.

Trzecia, ostatnia kwestia wywołała w nim kolejne tego poranka zaskoczenie; łącznie dawało to o dwa zaskoczenia więcej, niż miał nadzieję w tym dniu doświadczyć. Facet był ubrany, jakby żywcem wyciągnęli go z początku dziewiętnastego wieku i, co jeszcze dziwniejsze, okolice karku i przedramiona odsłonięte przez wywinięte rękawy koszuli miał porośnięte czarnymi piórami. Nie pokryte, nie oblepione, tylko widać było, że one stamtąd wyrastały. Może i wiedza biologiczna gospodarza była ograniczona, ale raczej kapował się, że pióra nie są typowe dla rodzaju ludzkiego. Coś musiało być na rzeczy.

— Przepraszam? A co tu się, tak właściwie, dzieje?

— Pan już wstał? Myślałem, że jeszcze trochę odpoczynku nie zaszkodzi, patrząc na to, dlaczego się tu znalazłem — czyli odpowiedź sama wpadnie w wypielęgnowane dłonie Słowackiego, elegancko. — Mam nadzieję, że śniadanie jest przygotowane adekwatnie?

— Nie żeby coś, ale dlaczego tu jesteś i wyglądasz jak ptasi odpowiednik szanującego się furrasa?

— Mamy przecież umowę, sam pan podpisał.

— Ja nie chcę kredytu, serio.

— Ale to nie jest kredyt — teraz ptasi furras wydawał się równie skofundowany, co drugi obecny.

— Prostytutki też nie chciałem zamawiać, przepraszam.

— Co?

— Czyli nie trafiłem z obstawieniem, kim jesteś?

Tamten pokręcił głową ostrożnie, być może obawiając się o psychikę Juliusza, który rzekomo pisał się na ten szajs. Dosłownie pisał! Tylko po co mu to było? Jak się tutaj znalazł? Mamo, proszę, zabierz mnie stąd, zamarudził w duchu, myśląc nad kolejnym posunięciem w kierunku zdobycia wyjaśnień, co i dlaczego się tutaj działo. Jeżeli uda mu się z tego wykręcić, to chyba przyrzeknie, że już nigdy nie da się namówić obcokrajowcom na spontaniczny melanż.

— Ma pan poranną zaćmę pamięci? Słyszałem, że coś takiego może się dziać.

— Tak! Dokładnie! Streścisz trochę, właśnie, jak Ci na imię?

— Adam, panie.

— Bez pana, bo to brzmi co najmniej dziwnie. Jakbyśmy inscenizowali tani wattpadowy fick o Harrym Stylesie. W każdym razie, co się tu zadziało?

— Wczoraj był p… Byłeś w słabym stanie, zaburzenia równowagi i widzenia, wyłożyłeś się na ławce w parku i wzywałeś kogokolwiek, żeby dał Ci czegoś do jedzenia, bo jesteś na zasadzie czy czymś takim. No to byłem w okolicy, bo robota rozpoznawcza wzywała, a że powiedziałeś "ktokolwiek", to asumowałem że demon leśny będzie w porządku, spytałem czy czegoś jeszcze chcesz, Ty stwierdziłeś że w sumie spoko będzie taki kruk kumpel, to było miłe, no i wziąłem odpowiednie papiery, podpisałeś i tak jakby zaprzedałeś mi duszę za dozgonne współlokatorstwo i w miarę za kolegowanie się. Kontrakt masz na komodzie w sypialni, o ile dobrze pamiętam.

— Ah. Wiesz, chyba pójdę to sprawdzić. Komoda w sypialni. Ah, tak.

Zaprzedanie duszy brzmiało poważnie. O, tak, brzmiało poważnie, dlatego Adam musiał być albo realnym demonem, albo wariatem, albo, w ostateczności, osobą niezwykle mocno przywiązaną do solidnych dawek środków halucynogennych przyjmowanych z samego ranka. Lepiej było sprawdzić, czy naprawdę coś podpisał. Na wszelki wypadek. Tak więc Słowacki wycofał się z kuchni, czując się przy tym co najmniej tak niezręcznie, jak kiedy w czwartej klasie podstawówki przez przypadek nazwał nauczycielkę mamą. To wspomnienie prześladowało go do dzisiaj.

Na wspomnianym przez niby—demona meblu w istocie znalazł jakiś świstek papieru, wyglądający dziwnie prestiżowo. Samemu musiał to spisać, a jako że był literatem z zamiłowania, akurat z rozczytaniem własnych bazgrołów nie miał większego problemu; niech będzie pochwalone jego zamiłowanie do kaligrafii z okresu liceum, może i parę razy nazwano go przez nie gejem, ale w sumie czym innym był? Przeleciał wzrokiem po tekście i chyba faktycznie nie mógł się z tego jakoś logicznie wykaraskać, o ile Adam faktycznie był jakimś stworem nadnaturalnym. A pewnie nie był, może studiował na pobliskiej ASP i stąd te pióra. Tak. Definitywnie nie demon, kiedy tylko Juliusz zada mu parę pytań i poprosi o udowodnienie demoniczności swojego nowego znajomego, to wszystko wyjdzie na jaw.

Cóż, nie wyszło. Przynajmniej będzie mógł się pochwalić, że potrafi się komunikować z krukami jak prawdziwy emo poeta.

𝐄𝐗𝐄𝐑𝐂𝐈𝐓𝐀𝐓𝐈𝐎𝐍𝐄. 𝐡𝐞𝐚𝐝𝐜𝐚𝐧𝐨𝐧𝐲 𝐨 𝐫𝐨𝐦𝐚𝐧𝐭𝐲𝐤𝐚𝐜𝐡Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz