Wylegali na klif przy akompaniamencie rogu strażniczego. Ktoś na wieży bez ustanku i wytchnienia dął w niego, jakby tylko od tej czynności miało zależeć jego życie. A urywany, miarowy sygnał rozchodził się w powietrzu, tnąc je na setki, tysiące niewidocznych kawałeczków.
Wyszli na skraj klifu, tuż obok portu. Krótka trawa powiewała i wykręcała się pod ich stopami, czesana lekkimi podmuchami ciepłego wiatru - zupełnie, jakby nie odczuwała tego napięcia, grozy, która ścieliła się tuż nad nią. Naigrawała się z wikingów, naigrawała się z Czkawki.
A chłopak prawie odchodził od zmysłów. Słowa Berit wyryły mu się w ścianie zamglonego umysłu i teraz jako jedyne, które potrafił odczytać, uparcie dźwięczały wewnątrz. “Grimmel”. Już teraz był prawie pewien, że to jedno imię - któremu Berit nagle nadała niesłychanej siły - będzie nawiedzało go w koszmarach. O ile w ogóle zdołają przeżyć.
Poczuł pod stopą miękką trawę; nie zwrócił na to nawet najmniejszej uwagi. Prawie bez zastanowienia rzucił się w przód. Jajo parzyło go niemiłosiernie - mógł przysiąc, że po wszystkim będzie miał poważne pęcherze na dłoniach. Skóra piekła, gorąc przebijał się już nawet przez grubą tunikę, swoim okrutnym dotykiem opierając się dopiero na jego piersi. Coraz trudniej było mu to zwyczajnie ignorować. Ale jednak to robił. Odsuwał od siebie jajo jedynie na tyle, jak pozwalały mu ręce, aby choć trochę zniwelować ciepło. I brnął dalej.
Wymijał wikingów i smoki wężykiem. Teraz, kiedy ich masa rozlała się na większej powierzchni, nie musiał już przepychać się siłą. Bez problemu utrzymywał szybki, prawie paniczny krok; niewiele brakowało, a zacząłby biec. Nawet Szczerbatek, dreptający pół kroku za swoim Jeźdźcem, przemykał pomiędzy ludźmi niczym cień.
Chłopak zatrzymał się dopiero, kiedy dopadł do urwiska. Stanął prawie na samym brzegu. Zmrużył oczy, próbując przebić się przez blask słońca, odbijającego się od powierzchni oceanu.
Spojrzał w dół. Niczego nie dostrzegł.
Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że wgapia się w pustą taflę wody. Jej lustro burzyły jedynie delikatne, dobrze znane fale; spokojne, jakby spanikowany wzrok Czkawki nie robił na nich najmniejszego wrażenia - żadnych łodzi, żadnych smoków. W jego głowie już zaczynała kształtować się myśl, że dzieciak na wieży się pomylił, że miał przywidzenie. Zreflektował się jednak szybko.
Spojrzał w górę. Zaniemówił.
Jajo o mały włos nie wysunęło mu się z rąk; prawdopodobnie tylko dzięki jakiejś niewielkiej cząstce w głowie chłopaka, która próbowała jeszcze ratować sytuację, zdołał je utrzymać. Bo w powietrzu, w odległości może pięciu łodzi, na wysokości tak obranej, że wikingowie musieli nieco zadzierać głowy, wisiała potężna, drewniana konstrukcja.
Czkawka, nie do końca wiedząc, na co patrzy, omiótł dziwaczny twór spojrzeniem. Coś, co musiało być głównym pokładem - platforma, okolona wysoką barierą - bardziej przypominało kosz, albo słabo okratowaną celę. Przez szerokie przerwy między balami Jeździec mógł wyraźnie dostrzec krzątających się ludzi, stanowiska strzelnicze, a nawet załadowane, w każdej chwili gotowe do interwencji kusze. Pokład przytwierdzono do długich, niewiarygodnie długich, a przy tym niebezpiecznie cienkich krokwi, skrzyżowanych i spiętych ze sobą na kształt litery X. Do każdego z jej ramion zaś - serce Czkawki podskoczyło aż do gardła - przypięty był smok. Cztery smoki utrzymywały tę konstrukcję w powietrzu. A całość, sprawiająca wrażenie trzymać się razem jedynie na słowo honoru, była opleciona grubym sznurem, zabezpieczona, jakby ktoś miał nadzieję, że w ten sposób zapobiegnie jej załamaniu. Chłopak zdecydowanie nie podzielał zdania tego kogoś, lecz musiał przyznać, że lektyka całkiem zgrabnie utrzymywała się w jednym kawałku. Pomimo tak lichej konstrukcji, żadna z belek nawet nie zadrżała, kiedy smoki traciły wspólny rytm.
No właśnie - smoki. Czkawka ściągnął brwi i przyjrzał im się dokładniej. Nie znał tego gatunku - tym razem był w stu procentach pewny. Wielkie, białe kły i żądła u końców ogonów nie wyglądały, jakby miały służyć wyłącznie do ozdoby. W jasnym świetle dnia zdawały się wydzielać własny, prawie oślepiający blask. Ich łuski błyszczały silnie, przez co chłopakowi trudno było stwierdzić, jaki w rzeczywistości miały kolor. Czarny? Czerwony? A może coś pomiędzy? Nie zastanawiał się nad tym długo. Prawie całą jego uwagę przykuły skórzane pasy, pętające potężne pyski gadów... Czy te smoki miały kagańce? Czkawka wytężał wzrok jak tylko mógł, ale im bardziej się w nie wgapiał, tym bardziej rozmazaną plamą się stawały. Zaklął w duchu. Gdyby tylko była tu Iris...
- No proszę, proszę! - nieznany głos rozniósł się wzdłuż brzegu Berk. - Kogo my tu mamy. Sam Czkawka Haddock i jego rozsławiona Nocna Furia!
Chłopak nie musiał długo szukać źródła tego głosu. Biała czupryna - równie biała, jak kły tamtych smoków - wychyliła się zachowawczo z drewnianego kosza. Mężczyzna, będący jej właścicielem, oparł się o belki i spoglądał w dół, w kierunku klifu. Pociągła, niezdrowo blada twarz prezentowała sobą pogardę tak głęboką, jakiej Czkawka nie widział jeszcze nigdy u nikogo. Co więcej, z wątpliwą radością musiał stwierdzić, że cały sposób bycia mężczyzny zdawał się wyzywać wszystkich od nędznych psów. A ten najwyraźniej był z tego wielce zadowolony. Oprócz tego był wysoki. Pomimo dzielącej ich odległości nie trudno było zauważyć, jak bardzo górował nad swoimi ludźmi. Bezapelacyjnie, to musiał być Grimmel.
Szczerbatek warknął ostrzegawczo w kierunku Łowcy.
- I nieodłączni Jeźdźcy Smoków. Cóż za zaszczyt. - dodał ironicznie, wodząc znudzonym spojrzeniem wśród zebranych Wandali. Przekrzywił głowę. - Przyznam, że krążą o was legendy znacznie bardziej... Cóż... okazałe, niż wy sami.
Nikt mu nie odpowiedział. Jedyne, co mężczyzna otrzymał w zamian, to pełny zestaw wściekłych spojrzeń i nieme, niewypowiedziane obelgi, zawisłe gdzieś w połowie drogi do adresata - Czkawka wyczuwał je wszystkie bardzo wyraźnie. Powietrze prawie drżało pod ich wpływem...
Nie. Powietrze faktycznie drżało! Wibrowało lekko, na razie prawie niezauważalnie, jakby coś, czego chłopak nie potrafił zlokalizować, ciągle wprawiało je w ruch. Niezauważalnie, lekko, ale to w zupełności wystarczyło, żeby drażnić jego zmysły.
A Grimmel dalej prowadził swoją tyradę. Mówił, jakby wygłaszał orędzie do własnego narodu, a w nim podawał informacje o wadze co najmniej ogólnoświatowej. Wyprostował się i szeroko rozłożył ręce w geście, który do złudzenia przypominał Czkawce zagarnianie czegoś - na przykład całego terenu, który mężczyzna miał przed sobą. Całej Berk.
- Ja jestem Grimmel. Grimmel Gnębiciel. Jeden z najlepszych... - prychnął. Poprawił się szybko, przesadnie akcentując każdy wyraz. - Najlepszy łowca smoków, jakiego nosiły te i pozostałe ziemie. Przebiegły, nieprzeciętnie inteligentny i okrutny, jak zwykli mówić nieprzychylni mi ludzie w swoich ostatnich słowach. Poza tym człowiek odpowiedzialny za okiełznanie najstraszniejszych gatunków, wyginięcie Nocnych Furii i zagładę kilku niepokornych ludów. Wkrótce także i waszego.
Czkawka, gdyby nie był tak przerażony, zapewne parsknąłby śmiechem. Słyszał takie i podobne słowa nie jeden, nie dwa razy; nie jeden i nie dwa razy także mu grożono: śmiercią, zagładą, czy inną tego typu eksterminacją. Może właśnie dlatego, a może z zupełnie innych powodów chłopak czuł się teraz, jakby stał okrakiem nad głęboką, wielokilometrową szczeliną. Gnębił i miął go lęk wysokości, strach przed upadkiem, ale z drugiej strony wiedział, że w dole czeka na niego miękka poducha, gotowa w każdej chwili wyłapać go z zachłannych rąk grawitacji. Nie widział jej, nie miał żadnej pewności, a jednak wiedział. Nadwyraz dziwne to było uczucie. A głowę powoli, bardzo powoli znów zalewała fala tępego bólu.
On sam nie odważył się odezwać, lecz bardzo dobrze poradził z tym sobie Sączysmark. Wrzasnął całą siłą swoich płuc tuż za plecami wodza.
- Jesteś zwykłym świrem! Załatwiliśmy już kilku takich przed tobą; dlaczego nie mielibyśmy załatwić i ciebie?!
Czkawka bardzo dobrze wiedział dlaczego. Wiedział doskonale, ale Sączysmark równie doskonale grał niewzruszonego. Głos nawet mu nie zadrżał, zapalczywy ton się nie załamał.
Grimmel tylko parsknął.
- Nie zdajesz sobie sprawy z tego, co mówisz, drogi przyjacielu. - był wyraźnie niezmiernie ucieszony. Brzmiał, jakby zwracał się do brudnego szczura, którego za moment rzuci na pożarcie psom. - Zgniotę was tak szybko i tak mocno, że nawet nie zdążycie wypowiedzieć mojego imienia. Ba, ja już to zrobiłem.
Czkawka słyszał, jak Jeździec za nim już nabierał powietrza, żeby zripostować mężczyznę. Zebrał się w sobie i odwrócił głowę w bok, dosłownie na sekundę. Pokręcił nią nieznacznie, prawie niezauważalnie - Sączysmark na szczęście to dostrzegł i odczytał. Nie do końca zadowolony, zamarł tak, na głębokim wdechu, ale nie odezwał się już więcej.
A Czkawka kątem oka dostrzegł, co działo się za jego plecami. Obawiał się odwrócić bardziej, lecz i te szybkie spojrzenie mu wystarczyło. Na skraju klifu zebrała się chyba cała wioska - jednakowo wikingowie, jak i smoki zadzierali głowy w górę, oplatając wzrok wokół belek lektyki. Nie dostrzegł na ich twarzach emocji. Nie musiał. One wszystkie unosiły się w powietrzu, prawie wyczuwalne każdym ze zmysłów - mieszanka strachu, niepewności, wściekłości i ogromnej, nieprzemożonej chęci rzucenia w niebo czymś twardym.
Odwrócił się aby dostrzec, jak w ciągu tej jednej sekundy w koszu lektyki nastaje szamotanina. Ktoś tam poruszył się szybko, wstał ze swojego miejsca i rzucił się przez platformę niczym oparzony. A Grimmel nachylił się w jego kierunku. Przez moment Czkawce wydawało się, że przez drewnianą balustradę dostrzega niskiego, odzianego w ciemne skóry człowieka. Ten wymamrotał coś do Grimmela, po czym zniknął równie szybko i w identycznej szarpaninie, jak się pojawił.
Białowłosy wyprostował się - zdawał się być jeszcze wyższy niż wcześniej - i wykrzywił twarz w czymś, co zapewne miało być szerokim, ociekającym zadowoleniem uśmiechem. W rzeczywistości wyszedł grymas, a jedyne, czym ociekał, nie nadawało się nawet do opisania.
- Kończy wam się czas. - stwierdził jadowicie. - Pozwolicie więc, że wytłumaczę wam co nieco. Nie jestem bezduszny. Nie lubię, kiedy ludzie umierają w nieświadomości.
Ktoś za plecami Czkawki prychnął, i to zadziwiająco głośno. Dźwięk ten musiał jednak nie przedrzeć się przez przestrzeń do Grimmela, bo mężczyzna kontynuował, niewzruszony. Dalej tym samym tonem, dalej z tą samą wyższością.
- Legendy, które o was krążą tu i tam, dotarły i do mnie. Co prawda muszę stwierdzić, że ten, kto je zapoczątkował, miał widocznie niezwykle bujną wyobraźnię... Tak, czy inaczej nasłuchałem się kilku ciekawych faktów. Przyjaźń ze smokami, koegzystencja, siła i inteligencja tak ogromna, że nawet najlepsi z najlepszych nie dawali rady.
- Drago... - szepnął mimo woli chłopak, nagle rozumiejąc. A może nie szepnął? Nie, z pewnością nie. Powiedział to głośno; stwierdził z pełną mocą własnego głosu, nagle kompletnie nad tym nie panując.
Sam się zdziwił. Czy było z nim już aż tak źle?
- Między innymi, Czkawko. Między innymi on. - grymas uśmiechu rozlał się jeszcze szerzej na twarzy Łowcy. - Chciałem dokonać zemsty; oficjalnie, czy nie, sprawiedliwość należy wymierzyć... Lecz szalę przeważyła informacja, jakoby przywódca rozsławionych Jeźdźców dosiadał samej Nocnej Furii. Przynajmniej tutaj legendy się nie myliły. Zapragnąłem waszej krwi. - Czkawka widział wyraźnie, jak dłonie mężczyzny zaciskają się na ociosanej belce poręczy, bieleją. Wydawało mu się, że słyszy, jak drewno trzeszczy pod ich naciskiem. - Zapragnąłem was pobić tak, żebyście się już nie podnieśli, zniszczyć, zmieść z powierzchni ziemi. Za wszystko, co kiedykolwiek udało wam się osiągnąć. A przede wszystkim zapragnąłem - dodał, wyciągniętym, chorobliwie chudym palcem wskazując prosto na Szczerbatka - zapragnąłem mieć jego łeb nad swoim wejściem.
Młody wódz nie wytrzymał. W głowie mu pulsowało, nieznośna wibracja zdawała się przybierać na sile. Jajo parzyło ręce i brzuch, a mężczyzna w lektyce prawił głupoty tak wielkie, że chłopak nawet nie był w stanie ich zrozumieć. Groźby, choć poważne, nie docierały do niego.
Przestał zwracać uwagę na cokolwiek: ludzi za sobą, ludzi nad sobą, własny los. Nawet strach, wcześniej wiążący mu gardło, teraz gdzieś wyparował, pozostawiając tylko suchą, płoną desperację. Po prostu się odezwał.
- Jak? Jak zamierzasz nas zniszczyć? Sam mówiłeś, nawet najlepszym się to nie udawało. A ty - masz garstkę ludzi, parę kusz i cztery smoki. Nic więcej! Jak chcesz nas pokonać?!
Grimmel wydał z siebie krótki, gasnący dźwięk. Coś pomiędzy brzękiem metalowego łańcucha, a chrzęstem żwiru, usypującego się spod stóp - tylko domysły pozwoliły Czkawce wnioskować, że był to śmiech. Urywany, w każdej nucie ociekający pogardą. I czymś jeszcze... Czymś na kształt współczucia?
- Oj, drogi Czkawko. Te legendy miały wyraźnie znikome ilości prawdy. Inteligencją chyba nie grzeszysz. - w jego wzroku było to samo, ta sama wypalona emocja. Teraz nie pozostawały żadne wątpliwości; zdecydowanie, współczucie. - Wyglądasz na bardziej domyślnego. Czy wiesz przynajmniej, co trzymasz w swoich rękach?
Chłopak spojrzał na jajo. Wiedział. Wiedział, i to bardzo dobrze. Ale nagle, nie wiedzieć skąd, zalały go horrendalne wątpliwości. Choć pytanie było proste, może nawet banalne, on miał wrażenie, że trzyma w sobie jakieś drugie dno, jakiś haczyk. Grimmel wypluł je z siebie w taki sposób, jakby już z góry zakładał, że było ono ostatnim, które wypłynęło z jego ust. Jakby Wandale już oblali test, a zakończenie było tylko formalnością.
- Jajo. - odrzekł wódz zdawkowo. Dopiero po fakcie zdał sobie sprawę, że nie była to wybitna odpowiedź.
Mężczyzna chciał chyba prychnąć. Powstrzymał się. Coś w nim mówiło, prawie triumfalnie krzyczało, że niewiele się pomylił.
- Doprawdy, jajo. Jajo smoka rzadkiego, nieczęsto spotykanego, raczej wymagającego. Sam w sobie jest dość ciekawy, ale, nie ukrywam, największą gratką są właśnie jego jaja. Wybuchają. Wybuchają z siłą, której pozazdrościłby im niejeden wulkan - jeszcze przez całe stulecia po nas nikt nie wymyśli broni równie niszczycielskiej! Problem w tym, że smoki są wybredne. Na całym świecie istnieje tylko kilka miejsc, w których się składają. Musiałem się nieźle nagimnastykować, żeby zdobyć je wszystkie na czas. A jedno z nich, drogi Czkawko, widzę, udało ci się znaleźć. - zawiesił głos w dramatycznej pauzie. - Tylko jedno, prawda?
Jeździec wybałuszył oczy.
- Jedno? To znaczy że jest ich więcej?!
- O wiele.
- Ile?!
- Dokładnie sto trzydzieści dwa. Rozłożone równomiernie pod całą wyspą w tunelach, jak sądzę, wydrążonych przez Szeptozgony.
Czkawkę w jednej sekundzie oblał zimny pot. Sto trzydzieści dwa! Przecież to, na gacie Odyna, nawet nie było możliwe! Fizycznie, logistycznie - nijak! Chłopak nie chciał wierzyć. Bardzo nie chciał dać się tak po prostu zmanipulować, wciągnąć w to, czym pogrywał sobie mężczyzna. Lecz coś. Coś, czego nie potrafił określić - słowa, gesty, może całokształt wszystkiego - to coś szarpało go coraz mocniej, coraz intensywniej, coraz bardziej zapalczywie, i wciągało. Bo... a nóż to nie była manipulacja? A nóż mężczyzna mówił prawdę?
- Jak...?
Grimmel tylko pokręcił głową. Na początku Czkawka nie potrafił pojąć, o co mu chodzi. Dopiero, kiedy wychudły, blady palec powędrował w eter, wyprostował się i wskazał coś daleko, dalej, za ich plecami, chłopak zrozumiał.
- Spójrz za siebie.
I spojrzał.
Musiał zamrugać kilka razy, upewnić się, że nie ma przywidzeń, złudzeń. Bo zdało mu się, że grunt falował.
Nie, to też było niemożliwe. Zwariował - nic innego; zwyczajnie mózg płatał mu figle i podsuwał dziwaczne obrazy i doznania, a on, jak skończony desperat łapał się ich i próbował dopasować do rzeczywistości. Przecież to nie mogło być prawdziwe. Zwariował!
Pokręcił głową, próbując odsunąć od siebie to wszystko, co nie było prawdą, odgonić, niczym natrętną muchę. Uchylił powieki i... Grunt dalej falował.
No nie! Mało tego, falował coraz bardziej; przez głowę przebiegła mu myśl, że cała wioska sprawiała wrażenie stać na wielkiej, gigantycznej galarecie. Dopiero, kiedy z wysokiego szczytu z łoskotem stoczyły się dwa, dość potężne głazy, a jedna z pobliskich chat zatrzeszczała niebezpiecznie, Czkawka zdał sobie prawę, że wcale nie majaczy. Ta wibracja - nie gnębiła już wyłącznie jego głowy. Przybrała na sile, urosła; i w takiej formie okalała teraz całą osadę, całą wyspę i tylko Odyn raczył wiedzieć jak szeroki obszar wokół niej jeszcze. Drżało wszystko, w jakiejś dziwacznej amplitudzie. Smoki powarkiwały niespokojnie, rzucały łbami.
Czkawka czuł się, jakby stał na samej krawędzi wulkanu, który za moment wypluje swoje języki ognia - w ciągu ostatniego kwadransa zdecydowanie zbyt dużo razy słyszał to porównanie. Ale takie właśnie odnosił wrażenie. Wibracje przenosiły się przez wszystko: skały i ziemię, las niespokojnie poruszał liśćmi, metalowe okucia domów dzwoniły; drżała trawa u jego stóp, a wraz z nią kolana, nogi, całe ciało... I jajo.
Spazmatycznie wciągnął powietrze do płuc. Ono nie pochłaniało. Wręcz przeciwnie - ono wydzielało.
To uderzyło w niego z siłą tak ogromną, że o mało, a straciłby równowagę. Jajo też drżało - samo w sobie, jakąś własną, wewnętrzną energią. To ono, na samym początku, jeszcze minutę, dwie temu tak tępo i uporczywie dobijało się do umysłu chłopaka. To ono drażniło jego zmysły, niestrudzenie i za wszelką próbując wepchnąć go w stan, w którym nie mógłby już skupić się na niczym innym.
Jajo. Też. Drżało.
A jeśli drżało ono, to drżało też i pozostałe sto trzydzieści jeden jaj, pieczołowicie złożonych we wspólnym, parszywym grobowcu - kilka metrów pod powierzchnią Berk.
Do Czkawki w jednej chwili dotarło, że nie trzyma w rękach tylko pisklaka. Przekonanie, że gdzieś w jego wnętrzu kryje się nowe, smocze życie uleciało w ułamku sekundy. To już nie był smok. Teraz to była bomba - tykająca, odliczająca ostatnie sekundy do detonacji. W dodatku rozgrzana do jakichś niepojętych temperatur.
Szczerbatek, jak na zawołanie, jakby odczytywał myśli swojego Jeźdźca, wyskoczył do przodu. Dopadł do chłopaka i chyba całą siłą, jaką udało mu się wykrzesać z potężnych łap, wytrącił jajo z jego rąk. Młody wódz sapnął - czy to trącony przez smoka, czy oszołomiony, jak łatwo pozbył się ciężaru. Przyłożył oparzoną dłoń do klatki piersiowej. Tam też pozostanie pamiątka.
Jajo spadło na ziemię, potoczyło się kilka kroków dalej, nad klif.
I nagle...
Pierwszy wybuch. Gdzieś daleko, zdało się, że po drugiej stronie wyspy powietrze rozdarło się z rykiem, wizgiem, w ogłuszającej eksplozji. Czkawka widział - nie miał pojęcia, czy majaczy, czy ogląda rzeczywistość - widział, jak gigantyczna fala uderzeniowa, dziwaczne zagięcie powietrza posuwa się w górę, w niebo. Nie dosięgnęło ich chyba tylko cudem... Zamiast tego całą swoją siłą oparło się na wysokim, masywnym szczycie, górującym nad Berk.
Skały całą kaskadą osypały się w dół. Pociągnęły za sobą stertę połamanych, roztrzaskanych desek - resztę tego, co pozostało z chaty Gothi. Wyspa trzęsła się w posadach.
A wielki szczyt zaczął przechylać się w kierunku wioski. W ich kierunku.
Nie, i tym razem Czkawce się nie wydawało. Reakcje Wandali, stojących z nim ramię w ramię, dały mu jasny sygnał. Możliwe, że grunt już zaczął się zarywać, przestając dawać oparcie. Możliwe, że to siła wybuchu wytrąciła górę z jej pierwotnego łożyska i całkowicie zachwiała jej stabilnością. Chłopak mógłby snuć domysły, ale fakt był faktem.
Cała formacja, tak pieczołowicie obrabiana dłońmi tysięcy lat, teraz po prostu się waliła. Najpierw powoli, niezauważalnie, tak, że można by tego nie dostrzec. Później grawitacja zagarnęła ją w swoje objęcia.
A lawina wypadków gnała dalej; nie miała zamiaru się zatrzymać. Wybuch za wybuchem, eksplozja za eksplozją, całe chmury skalnych odłamków wylatujące w powietrze niczym - po raz kolejny - wnętrzności dziesiątek wulkanów, dojrzewających w jednym momencie. Ziemia trzęsła się, pękała, kruszyła pod ich stopami.
Czkawka wbił wzrok w rude jajo, leżące w trawie. W jego spojrzeniu nie było już niczego. Wszystkie emocje wyparowały w jednej, krótkiej chwili, dawny błysk przygasł, jakby przygotowując się na nadchodzące.
Szczerbatek mruknął gardłowo. On położył dłoń na czarnych, chłodnych łuskach - umiejscowienie i kształt każdej z nich znał już prawie na pamięć. Ta powtarzalność w jakiś sposób go uspokajała. Zamknął oczy.
- To już koniec, mordko.
Później był błysk. Jasny, oślepiający, palący niczym słońce, na ułamek sekundy wdarł się przez zaciśnięte powieki. Szybko zgasł.
A Czkawka nie wiedział, co zmiażdżyło jego ciało pierwsze - wybuch jaja, czy walący się szczyt.Nigdy na poważnie nie myślał o umieraniu.
Nie zastanawiał się, jak to będzie; co poczuje, co zobaczy, gdzie trafi później. Choć śmiertelne niebezpieczeństwa wisiały nad nim od urodzenia, choć groźby utraty życia towarzyszyły mu bez ustanku... On nigdy nie zaprzątał sobie tym głowy.
Wiele razy słyszał opowieści innych wikingów - wierzyli w walkirie, niosące połowę poległych do Asgardu, i dalej, do Walhalli, gdzie wszyscy oni mieli czekać na znak Odyna. Znak do walki, gdy nadejdzie sądny dzień, Ragnarok. Wierzyli w ostoję wiecznego spokoju, kwieciste łąki i nieskończoną błogość dla drugiej połowy wojowników, Folkwang. Wierzyli też w Helheim, lecz drżeli już przed samą jego nazwą. Miejsce zimne, ciemne, nie dające już żadnych nadziei. Miejsce dla zmarłych w niesławie, w starości i chorobie.
Oni wierzyli, a Czkawka mimowolnie tym przesiąkał. Nie próbował kwestionować, kłócić się - zwyczajnie przyjmował te opowieści na wiarę, jako coś zupełnie naturalnego, normalnego.
I może w tym właśnie leżał błąd. Może gdyby kiedyś zastanowił się nad tym głębiej, próbował drążyć, gdyby uparcie wysnuwał własne teorie i domysły; rutyną nieco lepiej oswoił ten temat...
Może teraz byłby choć odrobinę mniej zdziwiony....
Część Wszystkim!
Także teeen... Bum bum i takie tam... XD No. Coś czuję, że po tym to ja długo nie pożyję, także się streszczę ;'D
To jeszcze nie koniec, ale już (wreszcie) oficjalnie mogę zapowiedzieć:
Do finału książki został już tylko jeden rozdział + epilog!
Niesamowicie się z tego powodu ekscytuję - po tylu bezpowrotnie sprzeniewierzonych latach, nareszcie, koniec XD
Więc oczekujcie ;)
Ten rozdział liczy sobie trochę ponad 3200 słów.
I standardowo, bardzo proszę Was o szczerą opinię i słowa krytyki - jest to dla mnie naprawdę ważne, a każde słowo wartościowe ;* Sekcja komentarzy jest dla Was, każda opinia się liczy!
Jeśli się podobało - zostawcie gwiazdkę i polecajcie znajomym!
Do następnego
~ GuineaPigi
CZYTASZ
Smocze Marzenia ✔
FanfictionDzięki Smoczemu Oku Jeźdźcy odbywają dalekie podróże, podczas których odkrywają nowe lądy i gatunki smoków. A co by było gdyby... Gdzieś "po drodze" przyjaciele spotkali pewną nieznajomą dziewczynę? Jak bardzo ich życie stanęłoby do góry nogami? 8.1...