Część 47.

152 10 1
                                    

Od pięciu dni Czkawka prawie nie zmrużył oka. Sypiał urywanie i niespokojnie, po kilka godzin dziennie - krótko, za krótko, żeby udało mu się porządnie zregenerować siły. Od czasu do czasu przysypiał nad notatkami, mającymi coraz mniej sensu. Raz nawet udało mu się odpłynąć na Szczerbatku, podczas krótkiego lotu patrolowego. Kiedy obaj o mało nie roztrzaskali się o skały, Valka przymusowo odesłała syna do mniej destrukcyjnych obowiązków.
Ale to było na tyle. Ani okrucha snu więcej, choć organizm chłopaka prawie skandował o większe porcje.
Wbrew pozorom Czkawce to nie przeszkadzało - co więcej, z każdą chwilą ten stan zaczynał mu się coraz bardziej podobać. Jego mózg nie pracował poprawnie. Działał na rezerwach, ograniczając się jedynie do podstawowych, mało wymagających funkcji. Chłopak nie myślał. Nawet, gdyby chciał, nie był w stanie, ale dla niego nie miało to większego znaczenia. Nie myślał, a to nadwyraz mu odpowiadało.

Pochylił się nad parującym kubkiem. Po powierzchni pływało kilka listków, wyglądających w tym momencie, jakby ktoś zdążył je porządnie przerzuć. Zapach też nie był specjalnie zachęcający, ale to akurat Jeźdźca mało interesowało.
Jeszcze bardziej zbliżył twarz do drewnianego naczynia, przyglądając mu się uważnie. Gorąca woda, wcześniej czysta i klarowna, powoli, zbyt powoli jak na jego gust, mętniała i zmieniała barwę na brudno zieloną. Szczerze nienawidził tego procesu. Za każdym razem miał wrażenie, jakby zioła drwiły z niego i umyślnie kolorowały wodę coraz bardziej opieszale.
Westchnął wreszcie. Złapał za gorący kubek, po czym całą jego zawartość wlał do większego kufla. Tam, choć Czkawka nie był z tego specjalnie dumny, zmieszała się z porcją miodu, mocnego niczym uderzenie samego Thora.
Gdyby Gothi go teraz widziała, niechybnie przechciłaby go swoją laską tak skutecznie, że zapomniałby, jak się nazywa. Ale na szczęście nie widziała.
Szybkim ruchem zamieszał jeszcze całą zawartością kufla, po czym przyłożył go do ust. Skrzywił się, lecz połknął. Zioła zmieszane z alkoholem smakowały jeszcze gorzej, niż wyglądały. Poza tym były ciepłe. Niewiele by się pomylił, gdyby przyrównał je do świeżego moczu leśnego trolla-alkoholika; dla własnego spokoju wolał jednak nie zastanawiać się, co mu przypominały.
Pozostałą miksturę wychynął duszkiem. Zanim mu się cofnęła, wepchnął do ust listek mięty, wyglądający już o niebo lepiej, niż te kilka poprzednich, pływających po powierzchni naparu. Westchnął ponownie, tym razem w przypływie ulgi. I tak zniósł to znacznie lepiej, niż za pierwszym razem...
Międląc między zębami miętę, czym prędzej wyszedł z chaty w poszukiwaniu świeżego powietrza, nie mającego zapachu szczyn trolla-alkoholika. Szczerbatek jednym lekkim, pokazowym susem zlazł z dachu, przeciągnął się, aby bez chwili zwłoki dołączyć do swojego przyjaciela w drodze ku twierdzy.
Czkawka nie uszedł jednak daleko. Zaledwie zdążył zauważyć, jak wysokie słońce ożywia cały pejzaż wioski, zaledwie zdążył minąć pierwszą parę zabudowań, już usłyszał za sobą nawoływania Śledzika:
- Czkawka! O, na bogów... Czkawka!
Otyły Jeździec kuśtykał przez plac, z prędkością niezwykle imponującą jak na kuśtykanie. Jedną rękę wciskał sobie w bok, próbując nie zginać się zbytnio wpół; drugą zaś wymachiwał szeroko. Trzymany w niej plik kartek furkotał bezradnie przy każdym ruchu. Chłopak wpadł między chaty niczym rozpędzony pocisk, po czym wsparł się o jedną ze ścian, walcząc o utrzymanie równowagi. Wódz obserwował uważnie, jak próbował wyrównać oddech.
- Cz-czkawka... - dyszał ciężko, a w płucach zaświszczało mu niebezpiecznie. - Nareszcie. Szukam cię chyba od pół godziny!
- Coś się stało?
- Nie, właściwie to... A może i tak. Zasadniczo nic wielkiego, ale... - Zamilkł na moment. Musiał dojść do wniosku, że zaczął bełkotać, bo szybko pokręcił głową. - Te listy. Wydaje mi się, że coś znalazłem.
Wyciągnął paralitycznie rozedrganą rękę, ściskającą kartki. Czkawka, rozochocony, prawie rzucił się na nie i wyrwał je z uścisku Jeźdźca. Papier wyglądał, jakby Śledzik przeprowadzał na nim eksperymenty, poddawał jakimś niemieszczącym się w głowie torturom, katował i przesłuchiwał, byle tylko ten zdradził mu choć jedno słowo więcej. Był tak pomięty, że młody wódz zaczął się zastanawiać, czy po prostu nie rozpadnie się od samego dotyku. Rogi miał pozaginane, zgięcia na skraju rozerwania i kilka większych plam niewiadomego pochodzenia. Do pełnego kompletu brakowało chyba jedynie wypalonych dziur po samozwańczych działaniach świecy. Nie było innego wytłumaczenia - Śledzik się nad nim zwyczajnie znęcał.
Mimo to Czkawka zareagował z imponującym entuzjazmem, chyba największym od dłuższego czasu.
- Naprawdę?! Czyli jednak coś przeoczyliśmy!
- No, nie do końca. To znaczy, to są tylko moje spekulacje, ale jest szansa, że akurat trafiłem. No bo zobacz. Grimmel pisze jasno, że nie szykujemy się na jego atak. I dobrze. Ale zaraz potem dodaje, że też niczego nie szukamy. Z kontekstu jednoznacznie wynika, że bardzo mu ten fakt pasuje. Nawet aż za bardzo.
Młody wódz zamyślił się, choć nie przyszło mu to łatwo; przeczesał dłonią rozwiane włosy.
- Nie szukamy... To znaczy, że powinniśmy szukać. - powoli brnął coraz głębiej, krok po kroku, próbując dotrzeć do sedna Śledzikowych rozważań. - A jak szukać, to... Czyli co? Myślisz, że Grimmel ukrył się gdzieś tutaj? Blisko? Nawet na samym Berk?!
- Może nie on sam i nie tutaj, ale tak; mniej więcej do tego doszedłem. Myślę sobie, że mógł ukryć swoje armie gdzieś w okolicy, na sąsiednich wyspach i stamtąd nas obserwować.
- Ale jak? Sam dobrze wiesz, że patrolowaliśmy ten teren codziennie. Już tylko Drużyna A obleciała cały archipekag chyba ze trzy razy, zajrzeli za każde drzewo, pod każdy głaz i nie znaleźli ani żywej duszy.
- Co do tego akurat nie mam pojęcia.
Gdy już Śledzik odzyskał oddech i zdołał się wyprostować, obaj ruszyli w górę wioski. Docelowo kierowali swoje kroki ku twierdzy, jednak Czkawka musiał zboczyć nieco ze ścieżki i po drodze zajrzeć do Pyskacza. To był już prawie jego nawyk, pewnego rodzaju mantra - powoli nie potrafił pokonać tej drogi w inny sposób. Coraz częściej łapał się na przeczuciu, że gdyby zmienił tę trasę, mogłoby stać się coś tragicznego.
Wariuję - stwierdził w duchu. Dalej jednak prowadził Śledzika prosto do kuźni.
- Ale skoro nie ląd i nie powietrze... to może woda? Może ukrył to coś pod powierzchnią, na dnie oceanu?
- Masz na myśli coś konkretnego? - otyły Jeździec spojrzał na przyjaciela z zainteresowaniem, marszcząc brwi.
- Żadna łódź nie pływa pod wodą, to chyba jasne. Dlatego armia ludzi raczej na pewno odpada. No nie wiem, jak ty, ale ja znam tylko jedno stworzenie, które mogłoby nam zagrozić, a które przeżyje tak długo bez dostępu powietrza.
- Smoki. - dokończył szybko. Na twarzy odmalował mu się taki wyraz, jakby chłopak właśnie doznał najwyższego oświecenia. Klepnął się w czoło. - No jasne! Że też na to wcześniej nie wpadłem... Jeśli klasa wodna, to raczej ta większa. Wrzeniec odpada, poza tym dopiero całe stado zrobiłoby jakąś różnicę.
Czkawka przecząco pokręcił głową.
- Wrzeńce się wynurzają. Nie ma opcji, żebyśmy ich wcześniej nie zauważyli.
- W takim razie co? Myślisz, że to może być Ogniowa Burza albo Podwodny Rozpruwacz? - dodał już ciszej, jakby bojąc się, że jego słowa zyskają moc sprawczą.
- Byle nie oba razem.
- A może kolejny Oszołomostrach? - rozległo się nagle za ich plecami.
Śledzik i Czkawka jak na komendę odwrócili się w tył; Szczerbatek warknął cicho. Pierwszym, co młody wódz ujrzał za sobą, była szeroka, świecąca się w słońcu, głupkowato uśmiechnięta twarz Jorgensona. Do niej, niestety, była doczepiona cała reszta Jorgensona. Chłopakowi, niczym straż przyboczna któregoś z południowych władców, asystowali Mieczyk i Szpadka. Musieli już od dłuższego czasu podążać za Jeźdźcami, a sprawiało im to najwyraźniej niepomierną radość.
Czkawka skrzyżował ręce na piersi i ściągnął brwi.
- Oszołomostrachy nie oddychają pod wodą. Poza tym, co wy tu robicie? Z tego, co pamiętam, kazałem wam obserwować północny zachód.
Sączysmark machnął lekceważąco ręką.
- Sam się świetnie obserwuje. Te dzieciaki od Ereta ogarniają całą wyspę. Dlaczego jeszcze my mielibyśmy tracić czas i latać w tę i z powrotem? Przegapilibyśmy całe widowisko!
- Jakie widowisko?
- No jak to? Niczego nie wiecie? - zza pleców Jeźdźca wychylił się Mieczyk, patrząc na przyjaciół tak, że obaj poczuli się trochę za bardzo niezręcznie. Kiedy zaprzeczyli, patrzył jeszcze bardziej intensywnie.
- Gruby i Wiadro podobno znaleźli jakieś jajo. Przytargali do Pyskacza i zastanawiają się, co z nim zrobić. - podsumowała za brata Szpadka. Zatarła ręce w geście, który wywołał w wodzu lekki niepokój.
Czkawka i Śledzik wymienili się krótkimi, znaczącymi spojrzeniami, w których głębi ukrywały się powoli rosnące pokłady przestrachu. Czyżby ich zagadka właśnie się rozwiązywała? Otyły Jeździec zbladł wyraźnie; wciągnął powietrze głęboko do płuc. Czkawka w duchu dziękował bogom, że wcześniej zdążył wypić tę ohydną miksturę. Gdyby nie ona - czuł to wyraźnie - kolejny, silny stres bez wątpienia obudziłby pod jego czaszką nową, potężną falę bólu. Przetarł czoło otwartą dłonią. Jego mózg pracował tak opornie, że nawet zwykła, pobieżna analiza sytuacji wymagała od niego nie lada wysiłku. Wszystko okrywała mgła, a chłopak nie miał pojęcia, czy powodował ją alkohol, który chwilę wcześniej wchłonął, czy też chroniczne zmęczenie. A może te dwie rzeczy naraz. Próbował ułożyć sobie wszystko po kolei, od początku do końca, ale notorycznie gubił się gdzieś w połowie, omotany.
Jednocześnie chciał wierzyć, że mylił się względem wszystkiego, co do tej pory udało im się ustalić; że wszystkie fakty, przerażająco logicznie układające się w spójną całość są jednym, wielkim nieporozumieniem i pomyłką. Lecz identycznie doskonale wiedział, że z każdym tym faktem i każdą minioną chwilą nieuchronnie zbliżają się do jednego z dwóch: rozwiązania zagadki, albo końca tego, co do tej pory znali.
A wszystko wciąż przykrywała żelazna mgła, tak trudna do przeniknięcia.
“Znaleźli...” - to jedno słowo dźwięczało mu w głowie, głucho odbijając się od ścian umysłu. - “...to znaczy, że powinniśmy szukać...”
- Może jak się pospieszymy, pozwolą nam zrobić powitalne Loki-szoki dla małego.
- O nie! - młody wódz szybko otrzeźwiał. Ta akurat zabawa bliźniaków nigdy nie kończyła się dobrze; oczywiście nie, żeby wszystkie pozostałe kończyły się inaczej. - Nie będzie żadnego Szoki! Zapomnijcie. Ale - dodał, gdy Śledzik w niecierpliwości zaczął prawie przepalać go wzrokiem - będziecie mogli popatrzeć. Z daleka.
Na całe szczęście droga do Pyskacza nie była długa. W przeciwnym razie Śledzik bez najmniejszych wątpliwości byłby odszedł od zmysłów; już teraz bardzo wyraźnie gotowały się w nim emocje, a dłonie nie potrafiły znaleźć odpowiedniego oparcia. Sam Czkawka, choć porządnie otumaniony, ledwo powstrzymywał chęć puszczenia się biegiem w tamtym kierunku.
Minęli ostatni załom wioskowych budynków i wypadli na szeroką, mocno wydeptaną ścieżkę, łączącą port z placem głównym. I już nie mieli wątpliwości, że Sączysmark i bliźniaki mówili prawdę - jak na dłoni widzieli budynek kuźni, otoczony, niczym jedyny czynny stragan na targu, korowodem wikingów. Obrazu dopełniały smoki, wiszące nad głowami swoich właścicieli. Sprawiały wrażenie wyczekiwać czegoś niewiarygodnie ekscytującego. Wszyscy, zarówno ludzie, jak i gady, z uporem przedeptywali z nogi na nogę, z łapy na łapę. Unoszące się w powietrzu podniecenie było prawie namacalne.
- Oj, Czkawka, Czkawka. Coś jesteś słabo zorientowany. - rzucił przez ramię Jeździec Hakokła.
Wyminął wodza ostentacyjnie, po czym, wraz z depczącymi mu po piętach bliźniakami, pognali w górę ścieżki, walcząc niczym dzieci o lepszą pozycję wśród gapiów. Śledzik nie potrzebował wielu słów zachęty. Widząc kurz, unoszący się za przyjaciółmi, zapomniał o całym świecie i, wciąż zadyszany, pobiegł ich śladem. Na stronę zdrajców przeszedł i Szczerbatek. Wywiesił jęzor, rozsiewając wokół kropelki śliny. Puścił się za tamtą czwórką, zupełnie nie zważając na pozostawionego w tyle Jeźdźca.
Jedyne, co Czkawce pozostało, to ruszyć za nimi.
Nocna Furia wpadła w tłumek niczym taran. Ktoś uskoczył, ktoś krzyknął, ktoś zaklął, powalony na ziemię przez czarne cielsko. Rozepchnięci ludzie nawet nie zauważyli, jak przez powstałą wyrwę przemknął wódz. Minął kilku wandali, wyzywających na czym świat stoi i próbujących się podnieść. Wydawało mu się, że szturchnął jeszcze kogoś łokciem, lecz ani chłopak, ani tamten nie zwrócili na to większej uwagi. Dostał się do środka.
Oprócz wierzgającego z podekscytowaniem Szczerbatka właściwie nie ujrzał wiele. Wikingowie zacieśnili półokrąg tak mocno, że wewnątrz prawie nie było gdzie wcisnąć miecza. U samego wejścia do kuźni stał Pyskacz, z dłońmi skrzyżowanymi na piersi. Kiedy Czkawka przepchnął się jeszcze kawałek dalej, dojrzał Valkę, z uporem przyglądającą się czemuś spoczywającemu w objęciach Wiadra. A to...
Chłopak o mało się nie zakrztusił.
Wiadro dźwigał jajo tak dziwaczne, że wódz, gdyby tylko mógł, cofnąłby się o krok lub dwa. Musiał przyznać - było nienaturalnie wielkie. Dużo większe od tych, z których wykluwały się ich rodzime Gronkle, czy nawet Koszmary. Przez jego ręce przeszło już wiele jaj, lecz wszystkie, co do jednego, bez najmniejszego problemu zmieściłyby się w obszerniejszym, wikingowym hełmie. To, które Czkawka właśnie miał przed oczyma, było prawie raz tak duże. Wiadro potrzebował obu rąk, żeby je bezpiecznie objąć. Chropowate, wyraźnie fakturowane łuski na jego powierzchni przybierały barwy od pomarańczowej, przez jasną beżową, aż po rudy brąz, w zależności od kąta padania światła. Jajo prawie mieniło się w słońcu. Tylko stalowa korona wypustek, skutecznie imitujących smocze kolce, uparcie pozostawała matowa - zupełnie przeciwnie, niżby ludzkie oko się tego spodziewało. Przez to całość prezentowała się jeszcze bardziej niecodziennie i wręcz... nierealnie. Nie zmieniało to faktu, że nie potrafił pozbyć się wrażenia, jakby już wcześniej widział coś podobnego. Tylko co...?
Zahipnotyzowany chłopak nawet nie zauważył, kiedy wychylił się jeszcze bardziej, poza szereg wandali. Pierwszy dostrzegł go Pyskacz. Machnął ręką w jego kierunku.
- No! Czkawka, nareszcie! Już myśleliśmy, że nie przyjdziesz.
Nagle tłum wokół Jeźdźca rozstąpił się; ludzie odsunęli się, robiąc mu miejsce, jakby dopiero teraz go zauważyli. Mało brakowało, a chłopak wylądowałby na ziemi, niespodziewanie straciwszy stabilne podparcie. Zmarszczył brwi, po czym ruszył w kierunku wejścia do kuźni. Nareszcie miał którędy.
- Co to jest? - rzucił Pyskaczowi, nie spuszczając z oczu dziwacznego znaleziska.
Czuł, jak wcześniej powstały szpaler gorączkowo zasklepia się za jego plecami.
- Jajo.
- Och, to widzę. Ale jakieś szczegóły?
- Znaleźliśmy. - odezwał się Gruby zza szerokich pleców Wiadra. Chciał chyba stanąć bliżej, bardziej na widoku, lecz szybko zrezygnował. - Dokładnie, to u wlotu jednego z tych tuneli po Szeptozgonach, tego obok farmy. Dziwne raczej, to wzięliśmy.
- Moje kurki takich nie znoszą... Chyba. - podsumował Wiadro, skonsternowany.
Czkawka podrapał się po głowie.
- A mamy jakieś konkrety? Chociażby, czyje to jajo, albo coś podobnego?
- Mieliśmy nadzieję, że ty nam powiesz.
Zagryzł dolną wargę. Widział je już wcześniej; teraz, kiedy przyglądał mu się dokładnie, był tego prawie pewien. Może nie na własne oczy, raczej na rysunku, w którejś z ksiąg. Lecz gdzie - tego już nie był w stanie sobie przypomnieć. Czuł, że coś mu dzwoniło, i to bardzo głośno. Jednak ta mgła... Wciąż bezlitośnie okalając jego umysł, nie dawała się przebić żadną siłą. Zaklął w duchu.
- Mam wrażenie, jakbym już wcześniej je widział, ale... Mamo? - Czkawka błagalnie, z nadzieją zwrócił się do Valki.
Ona, oderwawszy wreszcie wzrok od jaja, bezsilnie rozłożyła ręce.
- Nie mam pojęcia, nigdy się z takim nie spotkałam. Patrząc na łupinę, stawiałabym na któregoś z głazożernych, i to raczej tych większych. Ale niestety, niczego więcej nie jestem w stanie stwierdzić.
Posłała mu przepraszające spojrzenie, jednak chłopak nawet przez sekundę nie pomyślał, aby robić kobiecie wyrzuty. Sam gorączkowo przeszukiwał zakamarki pamięci w nadziei, że dopadnie choć jeden, drobny szczegół, który poprowadzi za sobą całą lawinę pozostałych. Dlaczego wszystko musiało być aż tak rozmyte?
Bez słowa postąpił krok w kierunku Wiadra - nie musiał więcej, w przeciwnym razie zwyczajnie by na niego wpadł. Wyciągnął ręce, na które mężczyzna delikatnie złożył piastowane jajo. Oprócz tego, że ważyło dobre tyle, co kilka bochenków chleba, było gorące. Czkawka wyraźnie czuł ciepło, bijące z jego skorupki nawet przez grubą tunikę. Ktoś niewprawiony mógłby pomyśleć, że nagrzało się tak pod wpływem kontaktu z ciałem wikinga. Nic bardziej mylnego. Czkawka spędził przy smokach zbyt dużo czasu, aby teraz wysnuwać podobne teorie.
Złapał jajo mocniej, a wikingom posłał karcące spojrzenie.
- Słuchajcie, ono się będzie wykluwać.
- Co?!
- No mówię! Jest ciepłe jak sam Muspellheim; to kwestia godziny, może mniej.
- Nie może się tu wykluć! - Pyskacz w jednej chwili stracił cały rezon. Gdyby Czkawka nieco skrócił swoje przewidywania, najpewniej wpadłby w lekką histerię. - Trzeba go zabrać z wyspy, zanim rozniesie nam pół wioski.
Kowal widocznie wciąż zbyt żywo pamiętał wydarzenia Snoggletoga sprzed kilku lat. Wybuchających jaj i potężnych zniszczeń nie dało się tak po prostu wymazać.
- Dlatego wolałbym zawczasu wiedzieć, co to za smok.
Nikt nie odezwał się już więcej. Każdy, kto dysponował możliwością zawieszenia na jaju swojego wzroku, zrobił to bez namysłu. Wikingowie wpatrywali się w nie, jakby do rozwiązania miało dojść już teraz, właśnie w tym momencie, na rękach Czkawki. Jeśli mały smoczek wewnątrz reagował na otoczenie, to, bez wątpienia, w tej chwili czuł się wybitnie nieswojo.
A młody wódz bez ustanku rozmyślał. Ach, gdyby tylko umysł zechciał z nim współpracować! Musiał, po prostu musiał wiedzieć, jaki smok kryje się pod grubą warstwą skorupy, jeśli chciał przenieść go do wylęgarni. Każdy gatunek potrzebował w tym okresie konkretnych, specyficznych warunków, a i sam przebieg wylęgu często znacząco się różnił. Rodzima wyspa, pożywienie, zwyczaje - to wszystko miało kolosalne znaczenie, a pomyłka mogłaby być katastrofalna w skutkach. Z tych samych powodów jajo nie mogło zwyczajnie pozostać na Berk. Poza tym, zważając na jego rozmiar, zapewne narobiłoby niemało huku.
Dlaczego myślenie musiało być takie trudne...? Właśnie teraz, kiedy na gwałt potrzebował kluczowych faktów, kiedy należało działać najszybciej, jak to było możliwe - on nie potrafił przypomnieć sobie kilku głupich informacji. A przecież miał je już na końcu języka! Czy to było normalne? Nie wiedział. Od dłuższego czasu zresztą wielu rzeczy nie wiedział.
Jeśliby tylko dysponował... No przecież!
Czkawka, gdyby mógł, klepnąłby się w czoło. Zganił w myślach sam siebie za marnowanie cennego czasu, po czym rozejrzał wokół; jedyne, co napotkał, to wyczekujące spojrzenia wandali. No jasne - nie było go tu.
- Śledzik?! - krzyknął w tłum z nadzieją, że Jeździec zdoła go usłyszeć.
Usłyszał.
- Tu jestem! - gdzieś z tyłu, ponad głowy zebranych w górę wystrzeliła pulchna dłoń.
- Podejdź tutaj.
- No chciałbym, ale...
Jak na zawołanie Gruby, stojący w relatywnie najlepszym położeniu, zaczął machać rękami. A robił to tak szeroko i agresywnie, że wikingowie, choćby nie chcieli, nie mieli innego wyjścia, jak rychło się odsuwać. Do tego zaczął krzyczeć. I, trzeba było to przyznać, bardzo skutecznie zagłuszał wrzaski tych, którzy ucierpieli z jego ręki. Nie minęła minuta, a wewnątrz ciasnego półokręgu stanął niezwykle ucieszony Śledzik.
- Mógłbyś... - Czkawka nie zdążył nawet dokończyć zdania. Otyły Jeździec w pierwszej kolejności skupił całe swoje zainteresowanie na trzymanym przez wodza jaju. Bez zbędnych ogródek wlepił w nie rozochocone spojrzenie.
- O jacie! - zakrzyknął, uważnie lustrując każdy fragment zdobnej łupiny. - Głazożerny, głęboko wyrzeźbiona powierzchnia, plus imitacja kolców, zapewne do ochrony. Szerokość dwóch dłoni, obwód cztery i.. trochę. Zadziwiająco duży! Niespotykanie doskonale wybarwiony i - przyłożył otwartą dłoń do skorupy. Jego oczy otworzyły się szerzej, już nie w ekscytacji, a przerażeniu. - I zaraz będzie się wykluwał!
- Dzięki, przyjacielu, do tego sam doszedłem. Kojarzy ci się to jajo? Wiesz, co to za smok?
Jeździec zacisnąć pięści aż do białości; nerwowo przełknął ślinę.
- Względem tego, że zaraz się wykluje, wolałbym nie.
- Śledzik!
- Oj, no bo wygląda całkiem jak rysunki jaj Miażdżytłuka ze Smoczego Oka.
Po raz kolejny, gdyby Czkawka miał wolne ręce, pacnąłby się otwartą dłonią w czoło. Nagle go oświeciło. Jak mógł o tym zapomnieć? Przecież studiowali tę soczewkę dobre kilka dni, zanim zdecydowali się wpisać zdobyte informacje do księgi smoków. Teraz, kiedy już wiedział, w które miejsce w pamięci uderzyć, mgła rozstąpiła się bez większych problemów. Wciąż nie do końca, ale jednak. Teraz wcześniejsze otumanienie wydawało mu się wręcz niedorzeczne.
- No przecież! Że też o tym nie pomyślałem.
- Ja bym się tak nie cieszył. - Śledzikowi drżały dłonie. - Jajo się wykluwa. Nie zdążymy zanieść go na Mroczną Głębię, to za daleko. Nie zdążymy nawet dotrzeć do połowy drogi!
- Śledzik, spokojnie. Coś wymyślimy. Na przykład... - gorączkowo próbował przywołać choć jeden, nadający się do czegokolwiek obraz. - Na przykład...
- Niczego nie wymyślimy, dobrze o tym wiesz! A jajo lada moment wybuchnie i zmiecie wszystko, czego tylko dosięgnie!
Valka przepchnęła się między Pyskaczem a Wiadrem, po czym stanęła tuż przy spierających się. Złapała Czkawkę za ramię, a na twarz przybrała delikatny, kojący uśmiech. Jeźdźcom nie pomogło to jednak zbytnio. Pochyliła głowę i zniżyła głos tak, żeby jedynie oni mogli ją usłyszeć. Młody wódz czuł, że już i tak zasiali w ludziach zbyt dużo ziarna niepokoju.
- Czkawka, jeszcze jedna taka deklaracja, a ludzie zaczną panikować. - jakby na potwierdzenie jej słów przez tłum, zebrany wokół, przebiegła fala poruszenia. - O co chodzi? Jak możemy wam pomóc?
- Teraz - Śledzik prawie szlochał. Na szczęście, idąc za przykładem kobiety, nie wywrzaskiwał już na głos tragicznych przepowiedni. - Teraz już nic nam nie pomoże.
- Hej, miałem go za bardziej rozsądnego. - tuż obok Valki pojawiła się twarz Pyskacza. Ściągnął bujne brwi, z konsternacją przyglądając się przedhisterycznym spazmom otyłego Jeźdźca.
Czkawka przełknął, starając się zniwelować jakoś tę suchość, która nagle zawładnęła jego gardłem.
- Właściwie... Właściwie to on ma rację.
- Nie no. Ty też?
- Pyskacz, błagam. - kobieta machnęła ręką, szybko ucinając biadolenie kowala. Usiłowała jakoś zapanować nad sytuacją, jakoś ją kontrolować, choć w małym stopniu. Liczyła, że załagodzi jakoś tę sytuację, choć sama wyraźnie potrzebowała załagodzenia własnych nerwów.
- Nie możliwe, zawsze jest jakieś wyjście. - zwróciła się z powrotem w stronę Jeźdźców. - Co to za smok? Na pewno da się coś wymyślić.
Czkawka byłby wzruszył ramionami; coś jednak mu nie pozwalało. Czy to mięśnie spięły się tak, pod wpływem stresu, czy to jajo ciążyło coraz bardziej - nie był w stanie tego stwierdzić. Wzamian tylko nerwowo przełknął ślinę.
- Właściwie nasz jedyny i największy problem to to, że jego jajo wybucha. I to wybucha najmocniej ze wszystkich, które znamy. Chyba tylko wulkan ma od niego więcej siły.
- Byliście tego świadkami?
- Nie, nigdy. Gdybyśmy byli, prawdopodobnie dzisiaj byśmy tu nie stali. Ale Smocze Oko jeszcze nigdy się nie pomyliło.
Do Valki chyba dotarła skala jego słów. Zmarszczyła brwi, a palce mocniej zacisnęła na jego ramieniu.
- Jest tylko jedno miejsce - kontynuował wódz - w którym się wykluwają. A przynajmniej tylko jedno znamy. Mroczna Głębia. Ale za ostatnie oko Odyna nie zdążymy tam dotrzeć na czas; to prawie cały dzień drogi.
- Skoro on tak wybucha, to jakim, przepraszam, cudem ta wasza Głębia jeszcze stoi? - wtrącił się Pyskacz, chyba lekko nie dowierzając w opowieści Jeźdźców. Miał minę, jakby słuchał wyjątkowo mało wiarygodnej bajki dla dzieci.
Czkawka już chciał to sprostować, jednak uprzedził go Śledzik. Pociągnął nosem, chlipnął, po czym histerycznie drżącym głosem rzucił w przestrzeń.
- To kwestia skał. Smocze Oko mówiło o jaskini gdzieś u podstawy Dwudzielnego Szczytu, całej utworzonej z kamienia tak twardego, że żadna siła na świecie nie jest w stanie go ruszyć, nawet wykluwający się Miażdżytłuk. Tam smoki mogą bezpiecznie składać swoje jaja. P-podobno - chlipnął znowu - w tym czasie w okolicy odczuwa się tylko średnie trzęsienia ziemi.
- My nie mamy takiej jaskini. - błyskotliwie stwierdził Czkawka, jakby na potwierdzenie wcześniej rzuconej tezy. Śledzik wybuchnął płaczem już na dobre.
Młody wódz nie chciał, naprawdę nie chciał zakładać najgorszego scenariusza. Chciał wierzyć, że i z tej groteskowej, prawie komicznej sytuacji istnieje jeszcze jedno wyjście; jeszcze jedno poza tymi, które podsuwał mu otępiały mózg, poza tymi, które nie były nawet w połowie tak dobre, jak powinny być. Chciał całym sercem. Rzeczywistość jednak miała w głębokim poważaniu to, czego chciał.
- Nie mamy, to prawda. - kobieta zamyśliła się. - I w najbliższym czasie mieć nie będziemy, dlatego ta droga odpada. Ale już chyba...
Nie dokończyła. Przerwał jej podniesiony, donośny głos.
- Hej! Co to za zbiegowisko, na dodatek takie, o którym nie wiem?
To był Eret; Czkawka poznałby jego charakterystyczny zaśpiew nawet na końcu świata. Musiał stać blisko, tuż za półokręgiem Wandali, bo słowa odbiły się wyraźnym pogłosem od ścian i dachów okolicznych budynków. Chwilę później chyba nikt nie miał już najmniejszych wątpliwości. Eret przedarł się przez tłum siłą; prawie identycznie, jak wcześniej Szczerbatek, z tą różnicą, że mężczyzna oberwał trochę mniejszą ilością bluźnierstw, niż smok. Ale tylko trochę. Po odgłosach chłopak stwierdził, że w bilansie przewróconych wikingów zebrał jednak zdecydowanie wyższe noty.
- Odsunąć się, w imieniu wodza! - wrzeszczał, przedzierając się ku drzwiom kuźni. - No już, szybciej, nie utrudniać pracy! Och, powiedziałem, w imieniu wodza! Niech no tylko się o tym... dowie.
Dotarł do środka. Ściana tłumu wypluła go niczym znudzony smok swoją zabawkę. Gdzieś za nim, widocznie korzystając z okazji i chwilowo utorowanego przejścia, pojawiły się dobrze znane sylwetki pozostałych Jeźdźców. Stanęli na samej granicy półokręgu, coraz bardziej zamazującej się z każdą kolejną przybyłą osobą. Mężczyzna bardzo wyraźnie się zdziwił - na pierwszy rzut oka ciężko było stwierdzić, czy faktyczną obecnością młodego wodza, czy też całą, bądź co bądź, dziwaczną otoczką. Zrobił krok w tył; prawie oparł się na zgorszonym Mieczyku.
- Co to jest?
- Jajo. - stwierdził Czkawka. Widząc, jak przyjaciel już otwiera usta, dodał szybko. - Wytłumaczę ci potem, teraz naprawdę nie mamy na to czasu.
Czuł wyraźnie, jak jajo rozgrzewa się stopniowo, coraz bardziej. Wcześniej było ciepłe, zaledwie niczym świeży bochen chleba, ledwo wyjęty z paleniska - lekko niekomfortowe, ale wciąż bez problemu dało się to wytrzymać. Choć minęła zaledwie chwila, w ramionach Czkawki zyskało temperaturę powietrza buchającego z pieca kuźniczego. Teraz zrobiło się już zwyczajnie nieprzyjemnie. Dla chłopaka był to jasny, zbyt jasny jak na jego gust znak, że to ostatnie chwile, kiedy ten mały smok siedzi w swoim bezpiecznym schronieniu.
Valka, widząc niepokój syna, sprawnie zignorowała pojawienie się Ereta i czym prędzej powróciła do wcześniejszego tematu.
- Słuchajcie, chyba mam pewien pomysł. Wyspy.
- Jakie wyspy?
- Jakiekolwiek, okoliczne, byle jak najdalej od nas. Zostawmy jajo na jakiejś małej, niewiele znaczącej wyspie, tam, gdzie jego wybuch nas nie dosięgnie. Wiem - dodała szybko, gdy wódz spojrzał na nią z rezygnacją. - Wiem, że to nie najlepsze rozwiązanie, zachwianie w naturze i tak dalej, ale lepsze od tego, niż byśmy to my sami mieli się wysadzić.
Czkawka pokręcił głową.
- Nie, pomysł zapewne mógłby się sprawdzić. Tu nie o to chodzi.
- A o co? - kobieta patrzyła na chłopaka tak, jakby mówił w jakimś dziwnym, niezrozumiałym języku.
- Po prostu pomysł sprawdziłby się... gdybyśmy takie wyspy mieli. A nie mamy.
- Co...?
- No tak się składa, że swego czasu przez przypadek pozbyliśmy się większości mniejszych wysp z okolicy. Właściwie jedyne najbliższe, jakie zostały, to wyspa Smoków, Berserków i Skręćkarcze Bagna. Na żadną z nich nie zdążymy w pół godziny.
Twarz Pyskacza zbladła.
- Pół godziny?! - wrzasnął głośno, zupełnie jakby gołą ręką złapał za rozgrzany metal. - Jakie pół godziny?! Przed chwilą mówiłeś, że godzina!
Zanim Czkawka zdążył cokolwiek kowalowi wytłumaczyć, pałeczkę przejęła Valka. Zdawała się nawet nie usłyszeć Pyskacza, drącego się tuż przy jej uchu.
- Zaczekaj. Co się z nimi w takim razie stało? Przecież były, chociażby skała Thora, wyspa Bora Głowy...
- Krzykozgon je zeżarł! - bez zbędnych ogródek wypalił Mieczyk zza pleców Ereta. Mężczyzna odsunął się od Jeźdźca o krok. Oboje, zarówno on jak i Valka popatrzyli na bliźniaka, jakby właśnie postradał rozum.
- Krzyko... A, z resztą chyba wolę nie wiedzieć. - kobieta sprawiała wrażenie, jakby z każdą następną chwilą jej nieprzebrane pokłady opanowania uszczuplały się znacznie. - Tak czy inaczej...
To zdanie dokończył Czkawka.
- Zostały nam dwa wyjścia. Albo jajo wybuchnie tutaj, albo gdzieś na oceanie. W rękach kogoś, kto się poświęci.
- Czkawka...
Śledzik najpierw spojrzał na chłopaka z przerażeniem tak dojmującym, jakie chyba jeszcze nigdy nie gościło na jego twarzy. Nagle zrozumiał. Chwilę później płakał jak bóbr. Całe strugi łez spływały po pucołowatych policzkach, aby wkrótce zginąć, zatopić się w materiale kamizeli, która oplatała jego pierś. Chłopak prawie krztusił się płaczem, swoim zawodzeniem i krótkim, urywanym, spazmatycznym oddechem, gorączkowo łapanym gdzieś pomiędzy tamtymi. Nic nie zapowiadało, aby szybko się uspokoił.
A Valka próbowała przebić się przez jego jęki.
- Czkawka, wybij to sobie z głowy, jesteś tu potrzebny. Co ja mówię, wszyscy są potrzebni! Nikt nie poleci z misją samobójczą, rozumiesz? Nikt nie będzie się poświęcał. Wypuścimy jajo w morze, ale na łodzi...
- To nie da nam wystarczającej pewności.
- W ostateczności wrzucimy jajo do wody; może to wystarczy, żeby zniwelować wybuch...
Zewsząd, dosłownie, Czkawce wydawało się, że z każdego kierunku posypały się na niego podobne stwierdzenia. Teraz już wszyscy, bez wyjątku rozumieli. Setki identycznych słów, dziesiątki podobnych głosów próbowały wyperswadować mu ten jeden pomysł. Ale przecież... Czkawka nie rozumiał. Nie było innego wyjścia - a przynajmniej nie było takiego, które dawałoby im pewny, niezmącony spokój. Bo łódź? Łódź może znieść, pierwszy lepszy prąd zabierze ją ze sobą, później odda pod wodzę wiatru, który finalnie zepchnie ją z powrotem, w kierunku ich wyspy. Nie, to nie był dobry plan. A utopić? Czkawka chciał mieć nadzieję, że woda choć trochę zablokuje siłę wybuchu jaja. U mniejszych osobników to zdawało egzamin... Ale czy i tym razem będzie? Co, jeśli wikingowie pomylą się, a podwodne pływy rzucą jajo tuż pod stopy Berk? Wtedy również nie będzie już o co walczyć.
Nie widział innego sposobu. Bo też inny sposób nie istniał.
Przez tę krótką chwilę, kiedy trzymał jajo w dłoniach, prawie w stu procentach przekonał się, że musi to zrobić. Nie kto inny, tylko on, wódz. Musi poświęcić własne życie, aby ocalić te osady, życie dziesiątek ludzi, za których był odpowiedzialny. Bo dobro ogółu jest ważniejsze od dobra jednostki - wydawało mu się, jakby zaledwie wczoraj jego ojciec wypowiadał doń te kilka słów.
Ludzie ginęli codziennie. Żebracy z południa, bogaci z dalekich krain, przywódcy - Czkawka nawet nie potrafił objąć ich wszystkich umysłem. Ginęli, umierali, a świat mknął dalej w nieznane, jakby nigdy nic.
A on czuł, że ma dług. Dług wobec ojca, za to, że bezczynnością trwonił jego ofiarę, że nie potrafił przewidzieć nadchodzącego niebezpieczeństwa. Dług wobec Iris, że pozwolił jej zginąć z broni przeciwnika, która była przeznaczona dla niego. Dług wobec własnego ludu, że nie był w stanie uchronić go od tej parszywej sytuacji. Aż wreszcie i dług wobec siebie, że pozwolił na powstanie tych wszystkich długów. Czuł, że miał ich całą górę - tylko czasu jakby niewyobrażalnie mało. Dlatego musiał spłacić je wszystkie, za jednym razem.
Wikingowie nie przestawali mówić. Z ust każdego, kogo Czkawka był i nie był w stanie dostrzec, płynęły istne strumienie słów, suchych deklaracji i wyświechtanych, już dawno mijających się z prawdą sentencji. Gdzieś pomiędzy ludźmi a wodzem łączyły się w jedno, mieszały, po czym trafiały do niego wielką bezkształtną falą. A dźwięk, który razem tworzyły, rezonował w głowie Czkawki tak, że chciało mu się wymiotować. Dosłownie, było mu niedobrze. A smoki akompaniowały temu wszystkiemu niskimi, gardłowymi pomrukami.
Niestety. Te wyklepane frazesy, co rusz mieszające się z zawodzeniem Śledzika, nie miały wystarczającej mocy, aby przebić się przez mgłę. Mgłę pożerającą wszystko.
Pod łokieć chłopaka wepchnął się Szczerbatek. Zrobił to tak gwałtownie, że tamten zatoczył się i o mało nie wypuścił jaja z rąk. Dopiero to wyrwało go z nurtu ponurych rozmyślań. Smok wytarł pysk o nogę Jeźdźca, mrucząc przy tym jak udomowiona kotka; popatrzył w górę, najpierw na skorupę, później na chłopaka. Gdzieś głęboko w jego przeszywająco zielonych oczach kryła się garstka niepokoju.
Valka też złapała to spojrzenie.
- Polecisz, i co? - chyba nie była do końca dumna, po jakie argumenty przyszło jej sięgać. - Rozniesie was oboje; i ciebie, i jego. Stać cię na takie poświęcenie?
Czawka jedynie pokręcił głową. Nawet na nią nie spojrzał. Przejechał wierzchem prawej dłoni po czarnych łuskach na nosie Szczerbatka. Były chłodne, zimne niczym lód w porównaniu z temperaturą, jaką wydzielało już jajo. Chłopak westchnął ciężko.
- Wezmę łódź. - stwierdził, jakby to było oczywiste, jakby zaplanował to już wieki temu. Furia mruknęła jeszcze głośniej.
Choć Czkawka nie mógł tego dostrzec, jego matka załamała ręce.
Nagle, niczym huk gromu w ciemny, wietrzny poranek, odezwał się Eret. Prawie wrzasnął, a jego głos znów odbił się echem od frontu kuźni; przekrzyczał nawet wyjącego Śledzika.
- Nie zgadzam się! Głosem całej straży Berk, która przysięgła strzec twojego bezpieczeństwa, nie... A, z resztą, płuć na to. Czkawka, nie możesz tego zrobić!
Jeździec spojrzał na mężczyznę; jego oczy nie miały wyrazu.
- Ale ja muszę. Jeśli tego nie zrobię, to...
- Musisz, to zostać na wyspie i dowodzić, wydawać rozkazy! Kiedy zjawi się ten cały Grimmel, kto da sygnał do ataku? Albo, pal licho dumę, do ucieczki? Chłopie, my musimy mieć wodza. Inaczej wszyscy tu poginiemy i nic nie będzie z tej twojej wielkiej ofiary.
- Eret, ty niczego nie rozumiesz.
- Nie, właśnie, że rozumiem, i to doskonale. Daj mi to jajo. Zabiorę je z dzieciakami i wrzucimy do wody. Potem będziemy się zastanawiać, czy dobrze zrobiliśmy, ale z tobą, z wodzem. Bezpieczni, gdzieś na drugim końcu Archipelagu, gdzie Grimmelowi nawet nie przyjdzie do głowy, żeby nas szukać.
Wyciągnął dłonie w stronę jaja, z jasnym zamiarem wyrwania go z rąk Czkawki, choćby siłą. Minę miał tak zdecydowaną, że każdy inny wiking na miejscu młodego wodza zwyczajnie by ustąpił, poddał się mężczyźnie i posłusznie robił to, czego żądał. Jednak nie Czkawka. On tylko mocniej zacisnął ramiona wokół skorupy i cofnął się o krok. Za dobrze wiedział, że gdyby jajo trafiło w ręce Ereta, już żadna siła nie byłaby w stanie mu go na powrót odebrać.
- Nie.
- Czkawka... - mężczyzna chyba powoli tracił cierpliwość. Zacisnął pięści, jakby miał zamiar siłą perswadować chłopakowi własne zdanie.
- Eret, nie. Czy ty tego nie widzisz? Nie widzisz, że właśnie to jajo jest kluczem do wszystkiego? To jajo ma nas zniszczyć.
Ale Eret najwyraźniej nie widział. I nie widzieli też pozostali, bo wszyscy, niczym jeden organizm ucichli; wlepili w młodego wodza skonfundowane, nierozumiejące spojrzenia. A on kontynuował.
- Grimmel nie chciał, żebyśmy czegoś szukali. Zapewne obawiał się, że gdybyśmy to znaleźli przed czasem, cały jego plan wziąłby w łeb. My byśmy przeżyli, a jego starania trafiłby szlag. Później Gruby i Wiadro znajdują jajo na granicy wyklucia, które swoją siłą na spokojnie zmiotłoby z powierzchni istnienia nie tylko osadę, nie tylko nas, ale i zapewne całą wyspę. Nie uważasz, że byłoby to zdecydowanie zbyt dużym zbiegiem okoliczności, gdyby te dwa fakty nie miały ze sobą żadnego powiązania? - Eret nie odpowiedział. Czkawka nie czekał dłużej; podniósł głos tak, żeby i pozostali go usłyszeli. - Co, jeśli to jajo, to wszystko, co się teraz dzieje, to sprawka Grimmela? To on podłożył tego smoka. Był pewny, że go nie znajdziemy. Ba! On wciąż myśli, że go nie znaleźliśmy. Jest święcie przekonany, że kiedy tu przyleci, my już dawno będziemy martwi...
- To może nie burzmy jego przekonań? Niech jajo wybuchnie tutaj, a my będziemy śmiać się z faceta z drugiego końca świata.
- To jest test, Eret. Jakiś chory, niepoważny test. I im więcej z niego wyniesiemy, im więcej nam zostanie, tym lepiej dla nas. A jeśli położysz na jednej szali życie moje, a po drugiej stronie całą Berk... Nie ma wątpliwości, która z nich przeważy.
- Człowieku, oszalałeś! Ty się zabijesz, my tu zostaniemy, i co? Kiedy się okaże, że plan padł, Grimmel wpadnie w szał, w furię, rozumiesz? Z twojej Berk nie zostanie kamień na kamieniu, a my będziemy umierać, jeden po drugim, jak jakieś marne ryby przed wielką ucztą.
Czkawka zagryzł w złości dolną wargę; spojrzał na Ereta spod ściągniętych brwi. Dlaczego, dlaczego go nie rozumiał? Dlaczego nikt go nie rozumiał? To nie było w porządku. Wszystkie te twarze wgapiające się w niego, tak uparcie niemające nawet zamiaru przybrać innego wyrazu niż ta zmrożona konsternacja. Ale tak właściwie... Czy cokolwiek z tego, co działo się od dłuższego już czasu, było w porządku?
- Nie zaatakuje. - stwierdził chłopak. - Czuję, że nie zaatakuje, nie będzie miał tyle odwagi. Bo, sam zobacz; podłożył jajo, wysługuje się innymi ludźmi. To nie jest człowiek, który tak chętnie będzie sobie brudził ręce.
- On może nie, ale jego ludzie już nie będą mieli takiego problemu. Sam słyszałeś, co mówiła o nich Berit. Oni nie będą się wahać.
Chłopak powoli miał dosyć. Marnowali cenny czas na głupie, bezsensowne dyskusje w momencie, kiedy liczyła się każda minuta. Dla niego wszystko było jasne - dlaczego dla innych też takie nie mogło być?! Wandale zwyczajnie się mylili. Skąd w Czkawce zrodziła się taka pewność własnych słów, tego sam nie wiedział. W żaden sposób nie potrafił sobie tego wytłumaczyć, tym bardziej, że jeszcze chwilę wcześniej nie mógłby poświadczyć za ani jedno własne słowo. Miał przeczucie. I to przeczucie tak silne, jak pocisk Nocnej Furii - nie potrafił od niego uciec.
Mocniej uścisnął trzymane jajo. Czuł, że musi to zakończyć, teraz i w tej chwili. Skorupa parzyła mu brzuch i ramiona; bijący od niej gorąc uderzał w jego twarz, opływał oczy. Czuł się, jakby to jego samego od środka trawiła wysoka temperatura, jakby walczył z gorączką.
O bogowie! Już otworzył usta, już chciał wyłożyć Eretowi, jak bardzo ten się mylił. Lecz ledwo wciągnął do płuc nową porcję gotującego się powietrza...
Przez eter przetoczył się głośny, na wskroś przeszywający dźwięk rogu. Alarm. Wieża strażnicza dęła na alarm.
Oczy wszystkich, zarówno ludzi, jak i smoków, w jednej chwili z Czkawki, przeniosły się gdzieś wysoko, ponad dachy wioskowych budynków. Próbowali złapać coś wzrokiem - chyba sami do końca nie wiedzieli co, bo marszczyli czoła, strzelając spojrzeniami we wszystkich kieruknach. Jednak miejsce, w którym stali, było wyjątkowo niekorzystnym punktem obserwacyjnym. Strażnica stała za daleko, port zasłaniały załomy chat, a znaczna część nieba skierowana była na północ, na wysoki szczyt wielkiej góry. Więc wikingowie dalej błądzili spojrzeniami; niczym dzieci, próbujące odgadnąć, z której chmury spadnie piorun tym razem.
- Co jest...? - mruknął Pyskacz tuż przy uchu chłopaka. Odwrócił twarz w tył, w stronę wnętrza kuźni, dokładnie w kierunku, w którym powinna znajdować się wieża. Sprawiał wrażenie, jakby usiłował za wszelką cenę przewiercić toporną ścianę spojrzeniem.
Wódz pokręcił głową nieznacznie.
- Może dzieciaki się bawią.
- Nie. - twardo stwierdził Eret. On z kolei siłował się z budynkami, stojącymi na drodze ku portowi. Najwyraźniej nie miały najmniejszego zamiaru się rozstąpić. - Nie ma mowy; oni nigdy nie bawiliby się w ten sposób, nie tym sygnałem.
- Więc chodźmy sprawdzić, co się dzieje! - zakrzyknął ktoś pośród tłumu.
- Tak, idziemy!
Zanim Czkawka zdążył zareagować, zanim w ogóle przyswoił słowa, które padły, Wandale całą grupą, niby jedno ciało, wylali się najpierw na główny plac, a później na szeroką ścieżkę, prowadzącą prosto w dół, do portu. Szczerbatek mruknął, czyjeś ramię zahaczyło o jego, ktoś popchnął go silnie. Nie pozostało mu nic innego, jak mocniej uchwycić jajo i dać się ponieść fali tłumu.
Nie uszedł jednak daleko. Zaledwie kilka kroków, zaledwie za załomem kuźni - ktoś przedzierał się w przeciwnym kierunku przez zbitą masę ciał. Przepychał się, torując sobie drogę niczym strzała wbita w cel. Ludzie, widać nauczeni już rutyną, woleli ustąpić miejsca temu pociskowi. Wątła postać, choć niechętnie, zatrzymała się dopiero przed nosem Czkawki.
- Berit?
Dziewczyna oddychała szybko, jakby spazmatycznie, urywanie. Była przerażona - tej emocji, wylewającej się całymi rzekami z jej oczu, nie dało się pomylić z niczym innym. Jedną ręką prasowała pasek swojej torby, drugą wyciągnęła, rozedrganym palcem wskazując coś za sobą.
- To Grimmel! - pisnęła. - Grimmel i jego chorzy Lordowie! Muszę... muszę się gdzieś ukryć. On mnie tu nie może zobaczyć!
Po czym bez słowa więcej ominęła chłopaka i pognała dalej, w górę ścieżki. Nawet nie obejrzała się za siebie.

Bam bam baaaaam...

Cześć Wszystkim!
Znowu co poniektórzy zjedzą mnie na zakończenie... Także jakby ktoś coś, to ja będę w swoim bunkrze ;D
Mamy zawrotną liczbę słów, bo aż 6200. Nie planowałam tylu, ale jakoś od pewnego czasu te moje plany ilościowe się kompletnie nie sprawdzają ;)
Standardowo - zostawcie po sobie komentarz z opinią i słowem krytyki, a także gwazdkę motywacji ;D Zostało już naprawdę niewiele do końca. Jesteśmy na ostatniej prostej do mety!
Do następnego!
~ GuineaPigi

Smocze Marzenia ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz