* cztery pełnie księżyca później *
Czkawka ze znudzeniem opierał się o filar podtrzymujący płócienny dach straganu i przyglądał się, jak sprawne palce Śledzika przebierają niewielkie ziarna pszenicy. Łapał te mniej i bardziej okazałe, kładł na otwartej dłoni, dokładnie lustrował z każdej strony, czasami wąchał. Jeździec zupełnie nie zdziwiłby się, gdyby bez najmniejszych skrupułów zaczął je wszystkie oblizywać.
A usta handlarza nie przestawały wypluwać nawału słów.
- ... dwadzieścia dni przed planowanym terminem, wielmożni panowie! Dwadzieścia dni, możecie sobie to wyobrazić? I to nie w jakichś doskonałych warunkach, wręcz przeciwnie. Deszcz, wiatr i mróz, wielmożni panowie; podczas gdy inne ziarna albo nie wzeszły, albo zgniły od korzeni. Człowiek był tak zachwycony, że o mało, a nie stałbym tu dziś przed wielmożnymi panami jako żyw. Tak mnie ściskał z wdzięczności ten farmer! Płakał, że głowę mu przed ścięciem uratowałem...
Mężczyzna paplał tak od dobrych dziesięciu minut. Śledzik wydawał się kompletnie go nie słuchać, pochłonięty własnym zajęciem. Czkawka natomiast - wręcz przeciwnie, powoli zaczynał żałować, że zgodził się uczestniczyć w tej wyprawie. Westchnął, zrezygnowany. Z drugiej strony jednak, z dwojga złego wolał stać tutaj i grać rolę powiernika historii życia tego nieszczęsnego handlarza, niż zostać na Berk, sam na sam z własnymi myślami.
A nie mógł pozwolić, żeby zacząć myśleć. Nie po raz kolejny. I jeszcze nie teraz.
Musiał coś robić, bez ustanku się czymś zajmować, choćby najbardziej błahymi sprawami. W przeciwnym razie przed oczami stawały mu obrazy, których nie chciał, nie mógł, a przede wszystkim nie był w stanie oglądać kolejny i kolejny raz. Musiał coś robić, inaczej rzeczywistość by go pokonała. Czuł to aż nazbyt wyraźnie.
Ulatniał się z wyspy, kiedy tylko mógł. Wylatywał gdzieś, gdzie nie było wspomnień, z których tak chętnie i uporczywie wyłaziły gnębiące go demony. Niestety, rola wodza wyspy nie była najbardziej sprzyjającym ku temu statutem.
Dlatego też, kiedy Śledzik zaproponował Czkawce wypad na południowe targi po dodatkowe zaopatrzenie spichlerzy, chłopak zgodził się bez zastanowienia. Wobec kolejnych godzin, spędzonych wewnątrz żarłocznych wspomnień, nawet wizja przeglądania nowych gatunków pszenic wydawała się kojąco idealna.
Szczerbatek otarł się o jego nogę, wyrywając Jeźdźca z zamyślenia nad obrazem rolnika, zawzięcie całującego podstarzałego handlarza w pucołowate policzki. Smok mruknął, jakby i on miał dosyć dłużącej się opowieści.
- ... następnego wysiewu zebrał, żeby wielmożnych panów nie oszukać, prawie czterdzieści razy więcej, niż wsadził w ziemię. Przyrzekał, że miejsca w szopie zabrakło i połowę zimy przespał na ziarnach, zanim na mąkę ją...
- I mówicie, że szybciej wschodzi i dojrzewa, niż tradycyjna? - Śledzik oderwał wzrok od nasion, niespodziewanie przerywając tyradę mężczyzny. Sprawiał wrażenie, jakby znaczna część jego słów kompletnie do niego nie trafiła.
Handlarza widocznie to nie obeszło.
- A gdyby to jeno tyle, wielmożny panie! - zakrzyknął tak entuzjastycznie, że kilku przechodniów odwróciło się, zainteresowanych. - Wschodzi i dojrzewa tak, że jak ją wielmożny pan dzisiaj w ziemię wsadzi, to do zimy spokojnie zdąży zebrać. Trzy księżyce, jak bogów kocham, przy dobrych warunkach i do żęcia będzie gotowa. Przy gorszych ze cztery, ale do pierwszych przymrozków daleko, a i jeszcze zaorać pola drugi raz starczy.
Otyły Jeździec skrzywił się nieco.
Czkawka nie był wielkim znawcą pszenicy. Był natomiast prawie pewien, że handlarz mocno nagina prawdę. Nie widział jeszcze rośliny, która w ich klimacie dawałaby plony tak szybko i tak bogate, jak to przed chwilą opisał. Co więcej, nie podobała mu się częstotliwość, z jaką mężczyzna mianował ich “wielmożnymi panami”.
- I jesteście pewni, że daje aż tyle ziarna?
- Czterdzieści razy tego, co wsadzone, jak nic, wielmożny panie. Choćby odłączyć te najsłabsze, co nie wzejdą i te, co je ptaki wydziobią, daje po sześćdziesiąt ziaren na kłos. Sam, proszę wielmożnych panów, sprawdzałem! Wytrząsałem przy farmerze, świeżo z pola zerwane, tymi oto rękami. Bardziej pewny być nie mogę, że sześćdziesiąt. A co tak wielmożny pan ze skwaśniałą miną się tej pszenicy przygląda?
- Bo wygląda zupełnie, jakby zwyczajna była. - Jeździec, prawdopodobnie już nieświadomie, naśladował dziwny akcent handlarza.
Uniósł znad blatu jedno z najbardziej dorodnych ziaren, chwycił między dwa palce, po czym zlustrował ponownie, tym razem pod światło. Pucołowaty mężczyzna przez chwilę wydawał się stracić rezon; ale dosłownie na sekundę. Gdyby Czkawka w tamtym momencie mrugnął, zapewne niczego by nie zauważył.
- A wygląda, wygląda, wielmożny panie! Bo to nie w łupinie siła, a w tym, co w środku. Nigdy wielmożny pan nie słyszał powiedzenia, że się książki po okładce nie ocenia?
Z krystalicznie czystym uśmiechem schylił się pod drewnianą ladę. Zniknął na kilka chwil, po czym na powrót wyłonił się, dzierżąc w dłoni jedno z najbardziej zamorzonych ziaren, jakie Czkawka kiedykolwiek widział. Malutkie i widocznie wysuszone, położył tuż obok tych najokazalszych ze stosiku, usypanego już wcześniej na ladzie.
- Wielmożny pan raczy spojrzeć. Te zwykłe, zebrane w zeszły rok. A urodzajny był, sam wielmożny pan przyzna! Te znowu moje. Od razu widać, że oprócz tego, że zdrowsze, to większe, bo i większy kłos muszą w sobie chować. Tak bez tego, no... Materiału porównawczego, to ciężko stwierdzić na pierwszy rzut oka. Kolor mają ten sam, jeśli o to wielmożnemu panu idzie, bo pszenicy przecie wszystko jedno, czy złota, czy niebieska. Ona rosnąć ma, a nie wyglądać.
Czkawka błagalnie spojrzał w niebo, jakby oczekiwał stamtąd jakiejś pomocy. Z miejsca, w którym stał, wyraźnie widział co najmniej garść ziarenek podobnych do tego, które właśnie zaprezentował im kupiec. Bez dwóch zdań, był to jeden i ten sam gatunek. Być może z różnych pokosów, ale wciąż.
Śledzik wziął do ręki oba nasiona, ważąc je i mierząc tym samym, surowym spojrzeniem. Handlarz, widząc to, już otwierał usta, bezomyłkowo szykując się do następnego, nudnego monologu. Teraz Czkawka postanowił przejąć inicjatywę. Czuł, że jeszcze chwila, a mężczyzna będzie śnił mu się po nocach.
- Weźmiemy dwa worki. - zawyrokował, odpychając się od filaru.
Handlarz podskoczył, rozemocjonowany, po czym z prędkością światła zniknął za kolorową zasłoną, będącą najpewniej ścianą jego magazynu. Otyły Jeździec spojrzał na wodza pytająco. Ten tylko wzruszył ramionami i znacząco wskazał głową na kołyszący się materiał. Chciał pozostawić nieszczęsnego, starszego człowieka w jak największej niewiedzy.
- Wielmożny pan, widać, zna się na tym, co dobre! - usłyszeli zza zasłony.
Równie szybko, jak wcześniej, mężczyzna znów zmaterializował się za ladą. Tym razem dźwigał ze sobą dwa niezwykle opasłe wory, pełne szeleszczących ziaren. Rzucił je na drewno, lecz nie miał zamiaru puścić, w każdej chwili gotowy zabrać swój towar z powrotem.
Czkawka wyłożył pięć sztuk złota. Tamten odchrząknął jedynie w konsternacji.
- Wielmożny pan raczy wybaczyć. - nawet nie wyciągnął ręki po zapłatę. - Rozsądnie byłoby zaproponować osiem, jeśli łaska.
- Osiem? Żartujecie sobie? Konkurencja za tradycyjną pszenicę bierze dwie od worka. Wiecie, czym kończy się takie windowanie cen?
Handlarz chyba nie wiedział.
- Ale, wielmożny panie, to nie o windowanie chodzi. Moja pszenica jest lepsza, szybciej wschodzi, szybciej dojrzewa, a i...
- Dobra, dobra. - Czkawka nie pozwolił mu dokończyć. Wyjął z sakwy jeszcze jedną sztukę złota, po czym dołożył do zgrabnego stosiku. - Sześć i ani okrucha więcej, choćbyście mnie błagali na kolanach. Brać dwieście procent ceny, to już szachrajstwo, nie zarobek.
Mężczyzna przez chwilę stał tak, niby zamrożony, i mierzył wzrokiem to walutę, to wciąż ściskane worki. Musiał w głowie bardzo dokładnie ważyć, co jego moralność jeszcze uważa za zarobek, a co już za szachrajstwo. Jego moralność musiała mieć spory dylemat. W końcu jednak westchnął głęboko; zaświszczało mu w płucach. Tęsknym spojrzeniem ostatni raz objął jutowe worki pełne ziarna, po czym zwolnił żelazny uścisk i odsunął się na krok.
- Miło się z wielmożnymi panami robi interesy. - kiedy tylko zgarnął z lady złote monety, na usta powrócił mu poprzedni, naiwny uśmiech. Zdawał się całkowicie zapomnieć o poświęceniu, jakiego musiał dokonać.
Z najwyższą uwagą przeliczał świeżo zarobione pieniądze, podczas gdy Śledzik próbował wepchnąć wory z ziarnem do juk, przytroczonych do siodła Sztukamięs.
- Jak ci na imię? - zagadnął jeszcze Czkawka, obserwując, jak cenny kruszec znika głęboko w połach podniszczonego kupieckiego kaftana.
- Marvin, wielmożny panie.
- A więc, Marvin, trzymam cię za słowo. Przed zimą wrócimy tu i damy znać, czy zbiory rzeczywiście poszły tak brawurowo, jak nam to przed chwilą opisałeś. Nawet, jeśli cię tu nie będzie - uniósł kącik ust w imitacji porozumiewawczego uśmiechu - wiedz, że nasze smoki znajdą cię choćby na końcu świata.
Handlarz gdzieś zatracił całą swoją wesołość; głośno przełknął ślinę. Lecz znów nie trwało to dłużej niż mrugnięcie powieki - zanim Czkawka zdążył wyciągnąć z tego jakieś wnioski, on już szczerzył się w wyrazie fałszywej bezinteresowności.
- Do usług, wielmożni panowie. Wszak są ludzie, którzy bają, że świat jest kulą, więc i końca mieć nie może.
Po kilku chwilach obaj Jeźdźcy byli już wystarczająco daleko straganu mężczyzny, aby móc bez ogródek rozmawiać.
- A już myślałem, że poruszyła cię historia tego biedaka. - zaśmiał się Śledzik, kiedy zniknęli za załomem budynku poborcy.
Czkawka był pewien, że paplanina handlarza nie sprowadzi niczego dobrego. Już teraz czuł, jak pierwsza fala potężnego bólu głowy zbliża się doń wielkimi krokami. Ostatnimi czasy miewał je tak często, że powoli zaczynał się do nich przyzwyczajać.
- Za dużo rzeczy widziałem na tego typu imprezach, żeby teraz litować się nad byle bajarzem. Poza tym - posłał przyjacielowi znaczące spojrzenie - myślałem, że go nie słuchałeś. Przyglądałeś się tym ziarnom z takim zaangażowaniem, jakby cały świat przestał cię interesować.
- Powiedzmy, że mam podzielną uwagę. - próbował udawać obrażonego. - A jeśli już jesteśmy w temacie... Tak się składa, że trochę znam się na krzyżowaniu roślin; czytałem kiedyś kilka książek na ten temat. Nikt nie znalazł innego sposobu na stworzenie nowego gatunku, niż właśnie krzyżowanie. Zacznijmy od tego, że jest to na tyle skomplikowane, że nie posądzałbym tego człowieka o takie umiejętności.
- Czyli w tej kwestii zgadzamy się oboje.
- Druga rzecz - oznaki krzyżowania. Mamy to szczęście, że pszenica ma osobliwą właściwość. Każda odmiana, oprócz, oczywiście, tej, którą doskonale znamy, ma niewielką, ciemną plamkę. I ta ciemna plamka, nie ważne, z jakim gatunkiem by klasycznej pszenicy nie skrzyżować, zawsze, ale to zawsze będzie widoczna. Mniejsza, większa, ale zawsze będzie.
- Niech zgadnę. - chłopak próbował odpędzić jakoś irytujący ucisk z głowy. - Pszenica, którą sprzedał nam handlarz, jej nie ma?
- Ani jedno ziarenko! Skoro jednogłośnie stwierdziliśmy, że człowiek nie jest mistrzem krzyżówek, pszenica nie ma żadnych supermocy.
Czkawka wzruszył ramionami.
- Za to my jesteśmy bogatsi o jakże zaangażowaną opowieść nieuznanego geniusza literatury. Kiedy przylecimy tu po zbiorach zaproponuję mu, żeby zmienił profesję. Może mniej ludzi będzie miało ochotę odrąbać mu łeb za przekręty.
- O ile będziesz miał jeszcze komu proponować. - słusznie zauważył Śledzik.
Znów zamilkli, bo dwóch mężczyzn, zbyt wyraźnie, jak na gust Czkawki, przypominających płatnych morderców, przyglądało im się zza lady, zarzuconej śmiercionośną bronią. Południowe targi nosiły miano nieco bezpieczniejszych od tych północnych, jednak każde takie skupisko miało swoje lepsze i gorsze strony. Tych gorszych warto było się wystrzegać.
Watpliwej profesji handlarze łypali na dwa smoki, jakby głęboko zastanawiali się, w jaki sposób zdjąć z nich skóry i wyprawić. Sami nie drgnęli jednak - tylko głowy, wystające ponad stos piekielnie ostrej broni, wodziły za Jeźdźcami. Dopiero kiedy zanurzyli się w tłum, zawsze zbierający się o tej porze na środku placu, przestali odczuwać na plecach chciwe spojrzenia. Przepchnęli się przezeń czym prędzej, torując sobie drogę łokciami, a następnie wypadli po drugiej stronie, zupełnie, jakby wypluł ich wielki, wybredny smok, któremu nie zasmakował taki posiłek.
Śledzik bez chwili zastanowienia obmacał juki Sztukamięs, sprawdzając, czy żaden z worków nie uszczuplił magicznie swojej zawartości podczas wycieczki przez pazerny tłum. Czkawka natomiast sięgnął dłonią ku własnemu biodrze, gdzie powinna znajdować się sakiewka. Dłoń natychmiast natrafiła na chłodną, garbowaną skórę; wydawało się nawet, że całe złoto, co do jednej sztuki znajdowało się w środku. Pech chciał, że oprócz sakiewki, dłoń chłopaka musnęła również miękki materiał chustki, niegdyś należącej do Iris.
Nie chciał tego. Walczył jak tylko mógł, lecz nie był wystarczająco silny - w jednej sekundzie ten dotyk, to uczucie, to połączenie skóry z materiałem wymazało wszystkie jego myśli, wciągnęło do pustki, którą już przecież tak dobrze znał.
Doskonale pamiętał moment, w którym podarował dziewczynie ten nic nieznaczący skrawek tkaniny. Pamiętał, jak wiązała go wokół własnej szyi. Skrupulatnie zakryła bandaże i opatrunki, otulające ranę po oparzeniu znakiem Łowców, po czym uśmiechnęła się do niego i zadeklarowała, że na Wyspie Trzech Szczytów nikt się nie domyśli. Później pamiętał, jak wróciła. Minął prawie rok, a chustka na jej szyi pozostała. Trochę zniszczona i postrzępiona, nie zakrywała już rany, a obszerną bliznę. Dziewczyna przyzwyczaiła się do niej na tyle, że już prawie całkowicie przestała się z nią rozstawać - kiedyś zdradziła chłopakowi, że była jej swoistym amuletem, drogowskazem, który zawsze prowadził ją odpowiednią ścieżką i w odpowiednim kierunku.
Chustkę zdjął dopiero sam Czkawka, kiedy układali poległych na ceremonialnych łodziach. Zmoczył ją kilkoma łzami, po czym przywiązał do paska przy biodrze - od tej pory wysłużony skrawek materiału stał się jego własnym amuletem. Muskał go opuszkami palców za każdym razem, kiedy wsiadał na Szczerbatka, sięgał po miecz, czy, chociażby, opuszczał rękę wzdłuż boku. I ilekroć to robił, wpadał w stan przykrej melancholii.
Już kilka razy pluł sobie w brodę, że w roztargnieniu wybrał dla chustki właśnie takie miejsce; nigdy jednak nawet nie przeszło mu przez myśl, aby ją odwiązać.
Miął materiał z takim zaangażowaniem, że przypadkowi przechodnie z pewnością odnieśli wrażenie, że próbował zdematerializować go we własnej dłoni. Istotnie, choć Czkawka kompletnie nie był tego świadomy, bez ustanku powtarzał ruch do złudzenia przypominający te, które wykonywali wioskowi kuglarze, powodujący znikanie mniej lub bardziej drogocennych przedmiotów. On jednak nie miał kontaktu z rzeczywistością. Nie miał pojęcia co robi, nie poczuł, kiedy przechodząca starsza kobieta szturchnęła jego ramię.
Ktoś zawołał:
- Dobrzy panowie! - lecz dźwięk ten jakby kompletnie go ominął.
- Panowie z północy! - ten sam głos, teraz nieco bliżej. Usłyszał. Ale cóż z tego, kiedy nie rozumiał słów?
Poczuł obok siebie jakiś ruch. Był prawie pewny, że to Śledzik rozgląda się w poszukiwaniu źródła owych nawoływań. I byłby również podjął podobną reakcję, gdyby coś brutalnie nie zmuszało go do dalszego wgapiania się w nieszczęsną chustkę.
Głos, ciągle zbliżający się, teraz jakby zasapany, najwyraźniej stracił cierpliwość.
- Czkawko Haddocku!
Zadziałało. Chłopak był tak skonfundowany, że w jednej sekundzie puścił i oderwał wzrok od zgniecionego kawałka materiału. Przywróciło go to do rzeczywistości zanim zdążył chociażby odwrócić się. Machinalnie położył dłoń na łbie Szczerbatka. Smok, nie do końca zadowolony z obrotu wydarzeń, warknął ostrzegawczo; łuski na nosie zmarszczyły się.
Tłum wypluł drobną postać; Czkawce na początku wydało się, że to Astrid jakimś cudem zmaterializowała się pośród mniejszych kupców i ich klientów, a teraz biegła ku nim z godną pozazdroszczenia prędkością. Długie, jasne włosy powiewały niczym peleryna za drobną sylwetką, okutaną, zdecydowanie zbyt grubo jak na końcówkę wiosny, w ciepłe, zwierzęce skóry. U boku podskakiwała jej torba, wypchana po brzegi i ewidentnie ciążąca na wątłym ramieniu.
Dopiero, gdy umysł chłopaka otrzeźwiał już całkowicie, zdał sobie sprawę, że to nie była Astrid. Włosy, wprawdzie podobne w długości i uczesaniu, w intensywnym świetle słońca przybierały kolor piaskowej, niezwykle jasnej szarości. Właściwie tylko kilka tonów dzieliło je od bieli, którą mogły pochwalić się nieliczne obłoczki, leniwie sunące teraz po niebie. Kilka jej kroków wystarczyło, aby wyzbył się wszelkich złudzeń. Głos również nie należał do Astrid.
- Jeźdźcy... Smoków! - wypluła razem z potężnym, łapczywym haustem powietrza.
Zatrzymała się dopiero kilka kroków przed nimi, łapiąc się za bok i zginając w pół. Na policzki wystąpiły jej pokaźne rumieńce; Czkawka wcale nie zdziwiłby się, gdyby po tak szaleńczym biegu dziewczyna nabawiła się jakiegoś poważnego przegrzania. Sam nie czuł się najlepiej, a co dopiero ona, opatulona w chyba najcieplejszy kożuch, jaki udało jej się znaleźć.
Jeźdźcy spojrzeli po sobie. Śledzik najwyraźniej nie był zadowolony z faktu, że dziewczyna ich rozpoznała. Szeroką dłonią uchwycił sztylecik, zwisający u jego boku. W tych okolicach osoba wiedząca, kim są, nie była czymś, z czego należało się nadmiernie cieszyć, ani tym bardziej ufać.
- Czkawko Haddocku... - zaczęła znowu, lecz zadyszka ponownie uwięziła jej słowa głęboko w gardle.
Chłopak zacisnął dłoń na grubych rzemieniach siodła Szczerbatka; zmarszczył brwi.
- Skąd wiesz, kim jestem? Powinienem cię znać?
Podniosła na niego zdziwione spojrzenie. Najwyraźniej spodziewała się z jego strony zgoła innej reakcji. Rumieniec powoli znikał z policzków; pełzł w kierunku coraz to niższych części drobnej twarzy, sukcesywnie tracąc swoje pierwotne, sino-ceglaste zabarwienie. Dziewczyna wyprostowała się do względnie pionowej pozycji, wciąż ściskając kłujący bok.
Teraz już definitywnie przestała przypominać Czkawce Astrid. Mogła być niewiele młodsza od samych Jeźdźców, najwyżej o kilka lat. Skóra, niedostatecznie wysmagana jeszcze ostrymi wiatrami, mieniła się niczym skruszony lód w pełnym, zimowym słońcu.
- Nie. To znaczy... To długa historia. - pociągnęła nosem - A obawiam się, że nie mamy aż tyle czasu.
- O czym ty...?
Zanim dokończył, ona już zdążyła sięgnąć do swojej torby i wyciągnąć w jego stronę dłoń. Trzymała w niej nieduży, lekko zgnieciony zwój pergaminu. Złamany lak pieczęci świadczył o tym, że ktoś już wcześniej lustrował jego zawartość i najwyraźniej nie miał najmniejszego zamiaru tego tuszować.
Czkawka wgapiał się w niego o sekundę za długo. Dziewczyna straciła cierpliwość i wcisnęła mu papier w rękę.
Śmierdział stęchlizną, jakby przez dłuższy czas leżał gdzieś głęboko pod pokładem dalekomorskiego statku. Wyglądał zresztą podobnie, z lewym brzegiem zawilgoconym i zaatakowanym przez plamki czarnej pleśni. Jeździec, podejrzliwie spoglądając to na nieznajomą, to na list, ostrożnie rozwinął go i zaczął czytać. Śledzik nachylił się nad jego ramieniem.
Obaj, początkowo zaciekawieni, szybko przestali się tylko konsternować. Czkawka pożałował, że jego wyobraźnia działała aż tak dobrze; z każdym kolejnym słowem ogarniało go coraz większe przerażenie, aż wreszcie oczy zaszły mu mgłą. Głowa pulsowała niemiłosiernie.
- Skąd... Skąd to masz? - zapytał słabo.
Chciał wyciągnąć miecz, przyłożyć jej do gardła i pod groźbą śmierci wycisnąć z niej kim tak naprawdę jest. Tak byłoby najrozsądniej. Czuł jednak, że gdyby postąpił choć jeden krok, wylądowałby na ziemi. Wszystko wokół wirowało, jak podczas jednego z szaleńczych lotów ze Szczerbatkiem.
Śledzik wyręczył go skutecznie. Chyba zanim jeszcze dotarł do końca listu, wyciągnął przed siebie krótki sztylecik i wycelował jego sztychem prosto w gardło dziewczyny. Dłoń mu drżała, a głos uderzał w nienaturalnie wysokie tony.
- Przyznaj się, dla kogo pracujesz?! - kilku przechodniów zwróciło na ich trójkę wścibskie spojrzenia.
Cofnęła się o krok.
- Spokojnie. - uniosła ręce w geście obrony. - Nie pracuję już dla nikogo.
- Co to znaczy - już nie?
- Czy gdybym pracowała, ganiałabym za wami przez trzy archipelagi, żeby przekazać wam ten list? - rzuciła wymijająco. Była czymś wyraźnie rozczarowana, głowa Czkawki bolała jednak za bardzo, jak na roztrząsanie tego faktu. - A odpowiadając na wcześniejsze pytanie, można powiedzieć, że... zdobyłam z zaufanego źródła. Bardziej zaufanego już nie znajdziecie, zaręczam. I mam tego trochę więcej. - poklepała torbę, zwisającą u jej boku.
Śledzik, co prawda bez przekonania, opuścił drżącą rękę.
- Ile dokładnie?
- Oprócz tego? Jeszcze jeden oryginał i cztery kopie, w każdym coraz to nowe szczegóły.
Czkawka zaklął. Ucisnął nasadę nosa, lecz tępy ból nie miał zamiaru ustępować; tylko świat przestał wirować na kilka uderzeń serca. Niewiele mu to jednak pomogło.
- Czkawka... - Śledzikowi trzęsła się nie tylko ręka. Głos miał tak rozdygotany, jakby niewiele dzieliło go od osunięcia się na ziemię bez przytomności. - Naprawdę, nie chcę niczego wykrakać, ale jeśli to wszystko prawda, to...
- Wiem. Cholera, wiem! Faktycznie nie mamy dużo czasu.
- Po prawdzie nie macie go już wcale.
Spojrzał na nią spod ściągniętych brwi.
Mógłby ją tutaj zostawić; ją i te przeklęte listy, które ze sobą niosła. Mógłby ją wyśmiać, zignorować i odlecieć, zapominając o tym, co przeczytał. Mógłby też posądzić ją o sabotaż i oddać na łaskę lub niełaskę tych dwóch mężczyzn, których głowy wystawały ponad stos ostrych, wysublimowanych broni. Mógłby, ale tego nie zrobił. Coś, jakiś dziwnie znajomy głos w głowie podpowiadał mu, że już wkrótce będzie tego głęboko żałował. A nie potrafił zignorować tego głosu.
- Posłuchaj - wypluł wreszcie. - Nie znam cię i nie mam do ciebie nawet ziarnka zaufania. Mam jednak obowiązki, których nie mogę zaniedbywać, z ochroną mojej wyspy włącznie; dlatego polecisz z nami. Ale pamiętaj - zagroził jej wyciągniętym palcem - oczy wszystkich naszych smoków skierowane będą na ciebie. Jeden fałszywy ruch, a zginiesz, i nikt nawet nie będzie miał o tym pojęcia.
Dziewczyna mocniej chwyciła pas torby i skinęła głową. Nie uśmiechnęła się, widocznie nauczona przez życie, że nie w każdej sytuacji uśmiech był pożądanym nośnikiem zapewnień.
Kiedy sadowiła się w siodle tuż za Czkawką, chłopak odprawiał nieme modły do bogów. Już raz zaufał intuicji i pozwolił wniknąć pomiędzy nich, bądź co bądź, zupełnie obcej osobie. Tamtego wyboru nigdy nie żałował - wręcz przeciwnie. Pokładał gorącą nadzieję, że i tym razem nie będzie musiał.Cześć Wszystkim!
Tak jak zapowiadałam, to jeszcze (niestety) nie koniec, więc kolejny rozdział radośnie (albo i nie) wpada ;D
Znów mieliśmy dłuższą przerwę w pisaniu, ale w najbliższym czasie obiecuję znaczną poprawę. A przynajmniej takową mam w planach ;) Historia wielkimi krokami zbliża się ku końcowi i, nie ukrywam, chciałabym jak najszybciej ją sfinalizować.
Rozdział liczy sobie prawie 3300 słów.
Bardzo zależy mi również na Waszej szczerej opinii, szczególnie tej krytycznej. Jeśli ktoś ma ochotę się taką podzielić - zapraszam do sekcji komentarzy! Są one bardzo przydatne w kwestii rozbudowy warsztatu, gdyż mnie samej trudno jest część ze zgrzytów wyłapać ;)
Komentujcie, gwiazdkujcie, dodajcie książkę do swojej biblioteki, żeby nie pominąć żadnej publikacji i...
Do następnego!
~ GuineaPigi
CZYTASZ
Smocze Marzenia ✔
FanficDzięki Smoczemu Oku Jeźdźcy odbywają dalekie podróże, podczas których odkrywają nowe lądy i gatunki smoków. A co by było gdyby... Gdzieś "po drodze" przyjaciele spotkali pewną nieznajomą dziewczynę? Jak bardzo ich życie stanęłoby do góry nogami? 8.1...