Część 44.

234 14 10
                                    

W miarę, jak zbliżali się do brzegu wyspy, uciążliwa wibracja w głowie dziewczyny narastała. Tym razem jednak smoki nie szarpnęły, nie wierzgnęły niespokojnie. Coś się zmieniło.
Jeźdźcy ciągle byli relatywnie daleko od centrum bitwy, lecz nawet z tej odległości Iris wyraźnie dostrzegała oddzielające się od siebie, walczące grupy.
W pierwszej linii ogniem wymieniali się Łowcy Drago i młodziki Ereta. Kolorowe łodzie, choć zdołały zbliżyć się już do portu, były, jedna po drugiej, dosłownie miażdżone pociskami z balist. Gigantyczne harpuny mijały się w powietrzu z setkami mniejszych strzał - te pierwsze mało kiedy chybiały. Iris z podziwem obserwowała, jak, z prawie magiczną precyzją młodzi chłopcy eliminowali kolejne jednostki.
Jednak dopiero nad ich głowami działa się prawdziwa magia. Widowisko godne samych czarowników, których tak szeroko opisywały opowieści i ballady z południa.
Gigantyczna chmara smoków wciąż unosiła się wysoko w powietrzu. Nie była już jednak tą samą chmarą, którą dziewczyna tak bardzo przejęła się wcześniej. Skurczyła się, widocznie przerzedziła i, co ważniejsze, konsekwentnie przerzedzała się coraz bardziej i bardziej.
Pękate, kolorowe baryłki, będące zapewne całym zastępem Gronkli, jeden po drugim wypadały przez bramę Smoczej Akademii. Każdy niósł w łapach kawałek czegoś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak bezkształtny, zielonkawy kawał gliny. Jedynie wtajemniczeni mogli rozpoznać Smoczy Korzeń.
Ten paradny sznur przecinał niebo, łącząc ląd z burzową chmurą kłapiących paszcz, skrzydeł i ostrych szponów. Ginął w niej na krótko, na zaledwie kilka uderzeń serca, aby zaraz wyłonić się z drugiej strony. Teraz już nie samotnie. Każde ogniwo smoczego łańcucha ciągnęło za sobą, niby matka swoje młode, jakąś niewielką cząstkę burzowej chmury. Kilka rozwścieczonych do granic smoków gnało za każdym kawałkiem Korzenia, jakby miała to być ich ostatnia w życiu zdobycz.
I tak lecieli przed siebie, byle dalej od Berk, poza granicę wodną wyspy, a w końcu i poza granicę widzialności. Śledzik, który przewodził temu korowodowi, już dawno przestał być dostrzegalny.
Jedyne, co Jeźdźcy mogli teraz zrobić, to cieszyć się, że ich plan, tak niepewny, jak jeszcze nigdy, zadziałał. Moc Smoczego Korzenia okazała się przewyższać umiejętności hipnotyczne Alfy - była widać zapisana głębiej w podświadomości zwierzaków, była bardziej organiczna.
W oddali, nawet Iris już prawie nie potrafiła rozpoznać kształtów, za przeciwległym załomem wyspy zebrała się chyba cała Berk. Kolorowa masa smoczych skrzydeł w powietrzu, jasne pasy niżej, na wodzie. Nie było wątpliwości. Wandale zaciekle bronili wschodniej grani przed Łowcami i jeźdźcami Krogana. Co chwila przez kotłowaninę przebijały się jasne błyski, których w żaden sposób nie dało się pomylić. Nie dzisiaj.
Szczegóły zamazywały się i ginęły w odległości. Wciąż byli za daleko, żeby dziewczyna mogła jednoznacznie stwierdzić, która strona strzelała częściej, skuteczniej. Tylko domysły mogły utrzymywać ją przy nadziei, że charakterystyczne pociski Paszczogonów nie pojawiały się częściej, niż te pozostałe.
Niespodziewanie, niczym uderzenie gromu, do Iris dotarło to, czego od początku bitwy nie potrafiła nazwać. Teraz zrozumiała - wszystko szło dobrze. Nienaturalnie dobrze. Za dobrze.
Począwszy od Łowców, którzy bronili się i atakowali nazbyt opieszale. Jeźdźcy zniszczyli ich łodzie tak, jakby to były tylko ćwiczenia, jakby atakowali drewniane makiety. Pociski z balist, dla których scenariusz się powtórzył. Później manewr ze Smoczym Korzeniem, największa niewiadoma całego planu - element, który nie miał prawa zadziałał, a jednak. Szczęście im dopisało. Pozostali również nie wyglądali, jakby wróg rozgramiał ich siły w znaczący sposób. 
Było za dobrze. Za dobrze. 
Dziewczyna przełknęła, chociaż gardło miała kompletnie wyschnięte. Prawdopodobnie zbladła; dosłownie czuła, jak krew odpływa jej z twarzy. 
Spojrzała w prawo, na Czkawkę, który leciał tuż obok niej, skrzydło w skrzydło. Wiatr smagał go po twarzy, więc przymknął oczy; mimo to dziewczyna bez problemu rozpoznała ten wyraz. Ekscytacja mieszała się z rozpaczą, pewność ze strachem, zadowolenie konkurowało o swoje miejsce z załamaniem - ten sam wyraz za każdym razem, gdy atmosfera gęstniała, a on nie do końca wiedział, co ma robić. Włosy rozwiewał mu wiatr.
Już miała się odezwać, wyznać, co leżało jej na sercu. Zdradzić, że coś było nie w porządku. Otwarła usta, nabrała powietrza.
Lecz wpatrywała się w niego o sekundę za długo.
- Czkawka? - Astrid zdecydowanie nie brzmiała, jakby chciała pokazać mu ujmujący zachód słońca. - Czkawka, spójrz tam.
Jej palec, paralitycznie wyprostowany, drżał, wskazując na południe, po delikatnym skosie względem kierunku, w którym się poruszali.
Iris powoli przeczesywała wzrokiem tamten rejon. Spróbowała przełknąć ślinę, jednak w żadnym, nawet najmniejszych stopniu nie udało jej się zniwelować tej guli w gardle, która z każdą chwilą stawała się coraz bardziej uciążliwa. Twardniała, odbierała jej dech, a dziewczyna miała ochotę zwymiotować.
Wysyłała do bogów nieme prośby, żeby niczego nadzwyczajnego tam nie dostrzegła. Na początku odetchnęła niego głębiej, ucisk w gardle nieznacznie zelżał. Wysokie świerki spokojnie i majestatycznie kołysały się tuż nad wysoką granią klifu, bardziej szare, wyblakłe, niż miały w zwyczaju być cieplejszą porą. Prawie zlewały się z majaczącym w dali szczytem, i tylko biały śnieg, zalegający jeszcze na wysokościach, mieniący się teraz niczym tysiące diamentów, pozwalał je od siebie odróżnić. Nad tym wszystkim górowało bezchmurne niebo. Było tak wściekle błękitne, że zdawało się pożerać każdy inny kolor, pozostawiając tylko nijaką szarość. Nawet ostry piasek na niewielkiej, wąskiej plaży, niegdyś hipnotyzujący, zdawał się stracić cały swój urok. A może to fale zmyły go razem z siłą odpływu? Iris przebiegło przez myśl, że wcale nie było to aż tak absurdalne. Woda co chwilę zakrywała całą plażyczkę, rozbijała o kamienny brzeg, aby już po chwili wycofać się i na powrót zmieszać z resztą oceanu.
A na falach... Zaklęła w duchu. Na falach, dokładnie w miejscu, gdzie stromy klif wypłaszczał się i miękko schodził ku wodzie, unosiła się jeszcze jedna łódź. Łódź Łowców.
Czkawka dostrzegł ją dosłownie pół sekundy później.
- Niech ich zaraza... - gdyby dokończył, prawdopodobnie rzuciłby na nich urok tak silny, że przekląłby całe ich rodziny aż do trzeciego pokolenia.
Mieczyk cmoknął z dezaprobatą.
- Nieładnie. Bardzo nieładnie, nawet jak na nich. No bo kto to widział tak wpadać w odwiedziny bez zapowiedzi?! Już nawet dzieciaki wiedzą, że to przejaw braku elementarnej kultury!
Jego siostra przytaknęła, przybierając na twarz wyraz najwyższej powagi i uznania względem słów brata.
- Jak mawiał wuj Magmar - wypięła pierś, niby recytując wersety najważniejszego ludowego dokumentu, takiego, który przekazuje się z dziada na wnuka, z ojca na syna - gość niezapowiedziany, to gość...
- Możecie iść i im to powiedzieć. - Dzięki Sączysmarkowi nikt nigdy nie dowiedział się, jak brzmiała reszta powiedzenia legendarnego wuja Magmara.
Czkawka wyglądał, jakby na moment stracił kontakt z rzeczywistością, jakby nie docierało do niego żadne ze słów toczącej się dyskusji. Dalej wpatrywał się w statek, kołysany falami przypływu. Czekał, niby na moment, w którym drewno jego burt przemówi i zdradzi kilka ważnych informacji.
Nie przemówiło. A Czkawka słuchał uważnie.
- Będziecie mieli okazję. Lecimy tam.
- Czekaj, co?
Iris wreszcie udało się przełknąć gulę, zalegającą w gardle.
- No chyba ich tak nie zostawimy.
- A ja bym właśnie zostawił. Zanim przedrą się przez las zdążą kilka razy pomylić ścieżki, zaplątać się w krzaki, a potem wpadną do którejś dziury bliźniaków.
- Proszę! Jednak dzikodoły to nie była strata czasu, jak twierdzili niektórzy.
- Tak czy inaczej - kontynuował Sączysmark - nie ma szans, żeby dostali się do wioski.
- Z tego, co mi wiadomo, to Ryker nie jest ani taki nieporadny, ani głupi.
- A skąd pewność, że to akurat Ryker?
Dziewczyna pokręciła głową i westchnęła.
- To jest łódź nawigacyjna. - nakreśliła dłonią w powietrzu jej charakterystyczny, smukły kształt. - Nawiguje resztę łodzi, więc zawsze płynie pierwsza, na czele. A kto lubi pływać na czele? - spojrzała zachęcająco na chłopaka; szybko okazało się jednak, że niezbyt wiele do niego trafiło. Dalej beznamiętnie wgapiał się w miejsce, gdzie powietrzny rysunek nie pozostawił po sobie nawet nikłego widma. - No przywódca!
- Racja. - zawtórował jej Czkawka. - Las ich co najwyżej spowolni, o ile w ogóle o tej porze roku. Maksymalnie kilkanaście minut, nie więcej. Dlatego lepiej się pospieszmy.

Smocze Marzenia ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz