Część 50 - Epilog.

334 13 11
                                    

Wypluł długie, jasne włosy z między zębów. Poprzysiągł sobie, że jeszcze raz wiatr wepchnie mu je w twarz, a chwyci nóż i odetnie je tuż przy skórze. Było mu już wszystko jedno. Złapał nieposłuszne pukle w garść i odrzucił na plecy. Byle tylko zostały tam jak najdłużej... 
Nia miał podzielnej uwagi; lina takielunku wyjechała mu z dłoni. Nie. Nie, nie, nie! Rzucił się w przód, byle tylko złapać ją zanim żagiel opadnie na pokład. Na szczęście uchwycił w porę. A żeby pioruny roztrzaskały cały ten statek w drobne szczapy...! Dla pewności owinął sobie linę ciasno wokół ramienia, sapnął, po czym naciągnął, wieszając się na niej całym ciężarem ciała. Jak na złość, żadnego efektu. Na maszcie nic nie szczęknęło, rolki nie zablokowały się. 
- No, dalej...! 
Napiął się jeszcze raz. Dalej nic. 
Cholerne pomysły cholernego szkutnika. Nowa technologia, mówił. Łatwiejsza obsługa, mówił. Płyń, wypróbujesz w praktyce, mówił. Zarzekał się, że pieczołowicie testowane najtrudniejszych warunkach, że sprawdzało się znakomicie... Tymczasem mężczyzna zdążył już zwyzywać tego szkutnika od najgorszych ścierw.
Obejrzał się za siebie. Dyszel steru pozostawał w niezmienionej pozycji, zablokowany styliskiem topora. A niech ich wszystkich szlag... Przynajmniej to było we względnym porządku. Względnym. Normalnie postawiłby tam człowieka, ale... 
- Hej, Terminus! Jak ci tam idzie? 
Roześmiali się. Szyderczo, triumfalnie. Dokładnie tak, jak Terminus nienawidził. Dmuchnął w kosmyk, który znowu niebezpiecznie zbliżał się ku jego twarzy, po czym spojrzał w kierunku rufy. 
Tam, ucieszeni jak żaby na wiosnę, stali trzej mężczyźni. Rośli, umięśnieni, doskonale nadawaliby się do ciągnięcia za tę cholerną linę. Ale nie... Oni nawet nie mieli zamiaru się ruszyć. Stali, oparci o drzewce burty i naśmiewali się w najlepsze. Terminus miał już tego serdecznie dość. Był wykończony, osłabł, nie spał już chyba drugi dzień - a tamci nie kwapili się nawet stanąć przy sterze. 
Jak coś się stanie, to całą winę zrzuci na nich - stwierdził szybko. Ta myśl dała mu chwilową ulgę. Ale tylko chwilową. 
- Żaden z was mi, psiajucha, nie pomoże? 
Zaśmiali się - znowu. Tym razem jeszcze bardziej obelżywie. 
- Już żeśmy mówili. - odezwał się jeden pomiędzy odnośnymi chrumknięciami. Ten najwyższy. Jak on miał...? Terminus nigdy nie potrafił zapamiętać. - Prawo to prawo. Znajdziesz wodzównę, ona, ten... rozporządzi, odda władzę, czy co tam se będzie chciała, i potem możemy gadać. Byle było na piśmie! 
- No, inaczej ni chu-chu, robić nie będziemy! Z wyzyskiem to nie do nas! - dopowiedział koledze drugi, trochę niższy. 
Terminus zaklął siarczyście. Miał coraz większą ochotę się napić. Porządnie, trzy, cztery kufle - tak na początek. Potem jeszcze ze trzy. Jak za starych czasów, kiedy wszystko było na swoim miejscu, jasne, poukładane, takie, jak powinno być. Kiedy wódz miał się dobrze i nikomu nie przychodziły do głowy idiotyczne pomysły, żeby w środku nocy uciekać sobie z wyspy. Kiedy Terminus nie miał takich problemów jak teraz. 
A mógł zostać wodzem. Normalnie, po ludzku - bez uganiania się po dwóch archipelagach. Mógł mieć władzę, ludzi pod sobą, żonę w domu... Prychnął. Ta Iris, niech ją dopadnie morowe powietrze, albo jakaś inna cholera. Niech ją dopadnie. Ale już po tym, jak ją znajdą. 
W złości pociągnął za linę jeszcze raz; włożył w to całe serce i duszę, próbując wyładować na niej choć część swojej wściekłości. 
Podziałało. Na maszcie coś szczęknęło; lina przeskoczyła w bloczkach, zablokowała się, a żagiel nabrał w siebie więcej wiatru. Terminus spojrzał w górę, zdziwiony. No proszę, może ten szkutnik jednak nie był aż takim ścierwem... A może był - Terminus jeszcze nie zdecydował. Tak, czy inaczej, czego by nie mówić, lina nie biegała już jak oszalała w tę i z powrotem po rolkach wysoko na maszcie. Mężczyzna jednak nie do końca ufał temu całemu magicznemu mechanizmowi. Pochylił się i dla pewności przywiązał gruby sznur do drzewcy burty. Z tym to nigdy nie wiadomo... 
Szybkie spojrzenie na rufę dało mu znać, że trójka rozbawionych mężczyzn dalej tam jest. A szkoda, pewnie lepiej by mu szło, gdyby płynął całkiem sam. 
Topór przyzwoicie utrzymywał ster i cały statek na odpowiednim kursie. Terminus tymczasem wyjął zza pazuchy wielki kawał papieru: pogniecioną, mocno wilgotną już mapę - kolejny powód, dla którego miał nieprzemożoną ochotę upić się do nieprzytomności. Dostał ją od jednego z kupców już jakiś czas temu, kiedy tamten usłyszał, że Terminus wybiera się na północny archipelag. Sprzedał po zadziwiająco niskiej cenie; teraz wychodziło na jaw dlaczego. Mężczyzna już układał w głowie plan kar, które spotkają tego kupczynę, kiedy tylko sam zostanie wodzem. 
Nachylił się nad mapą, prawie wpychając w nią nos. Czy dużo by stracił, gdyby po prostu wyrzucił ją teraz do oceanu? Zapewne nie... Mieli minąć już co najmniej trzy wyspy, i to w linii prostej. I to wcale nie takie małe. Tymczasem nie minęli żadnej - ani jednej, nawet kawałeczka. Terminus jeszcze raz sprawdził położenie słońca. Powoli zachodziło. Jeszcze trzy palce, a zetknie się z horyzontem. Nie było nawet mowy o pomyłce. 
- Słuchaj, moglibyśmy przyspieszyć, albo coś? Nie, żeby nam się tu nie podobało. Ale gapienie się na twoją śliczną buźkę więcej, niż to jest konieczne nie należy do moich ulubionych zajęć. 
Terminus posłał rufie wściekłe spojrzenie; nie odezwał się od razu. Jeszcze raz dokładnie porównał to, co miał na mapie z tym, co miał przed sobą. 
- Jeśli ten papier się nie myli, to jesteśmy na miejscu. - stwierdził gorzko. - To jest ta cała Berk. 
Wyciągnął palec w kierunku czegoś majaczącego w oddali. Wyspa? Może, choć ta bezkształtna masa ani trochę jej nie przypominała. Osnuta mgłą czy innym, szarym dymem, nie dawała się rozpoznać. Narysowana na mapie wyglądała zgoła inaczej. Przecież... To nie mogło być to samo miejsce. Nie było siły! 
Wysoki szczyt, tak wyniośle i majestatycznie zaznaczony na papierze... Po prostu go nie było. Zniknął? Rozpłynął się. Wyspa wyglądała, jakby zapadła się w głąb oceanu, jakby bogowie wyrwali ją z posad, rozkruszyli na kawałki, po czym rzucili bezładnie na to samo miejsce. O kolor Terminus już się nawet nie czepiał. Szare, prawie czarne skały rzeczywistości nijak miały się do soczyście zielonego barwnika, widniejącego na mapie. Nijak. W gruncie rzeczy to wszystko miało się do siebie nijak. 
Coś tu było mocno nie tak. 
- No, stary... Sobie wybrała, ta twoja Iris, nie ma co. Kawałek Valhalli. - mężczyźni pochrumkiwali i krztusili się w najlepsze. 
- Ma gust dziewczyna! 
- Patrzcie, jeszcze chroniony! Koniec wakacji, panowie. Zaraz cofną nas ze swoich terenów! 
Ryknęli śmiechem. Terminus nie był w tak doskonałym humorze. 
Bo rzeczywiście, w ich stronę płynął statek. Szeroki, masywny, kunsztownie wyrabiany. Żagle miał malowane w najpiękniejsze wzory i barwy. Drogi - przebiegło przez myśl Terminusa. Taki okręt był godny samego wodza. Godny jego. Ale nie pasował tutaj kompletnie - zupełnie, jakby wstawić złote krzesło do obory po to tylko, żeby całość nie wyglądała aż tak źle. Nieco bliżej wyspy było więcej tych złotych krzeseł. Unosiły się na wodzie, cumowały u brzegów, próbując jakoś załagodzić opłakany stan wyspy. 
Statek zbliżał się szybko; bardzo wyraźnie się spieszył. Terminus zdołał zaledwie wcisnąć swoją mapę za pazuchę, kiedy z boskiego pokładu ktoś wywrzeszczał wyuczoną formułkę: 
- Wpływacie na wody terytorialne! Zawróćcie w pokoju, albo zniszczymy waszą jednostkę! Wpływacie na wody terytorialne! 
- A nie mówiłem?! - zaryczała rufa w kolejnym przypływie - Terminus mógł się tylko domyślać - wesołości. 
Warknął za siebie. 
- Stulcie pyski, szmaty! - po czym, nie zważając, czy mężczyźni go posłuchali czy nie, zwrócił się w stronę pięknie rzeźbionego galionu. - Zaraz odpłyniemy! 
- Wpływacie na wody terytorialne! Zawróćcie... 
- Już, już, odpływamy! Chcemy tylko o coś zapytać! 
Sztywna formułka już się nie powtórzyła, głos nie zagrzmiał ponownie. Nastąpiła pełna napięcia chwila ciszy, jakby tamci na coś czekali, próbowali przedyskutować. Obawiali się? Statki zbliżyły się do siebie o kolejne kilka metrów. 
Niespodziewanie, jak trup obudzony z wieczystego spoczynku, zza burty dziobowej wychylił się człowiek. Mężczyzna, już nie najmłodszy, o urodzie raczej niespotykanej w tych rejonach. Terminus, choć opłynął już kawał świata - a przynajmniej tak mu się wydawało - nigdy nie widział kogoś podobnego. Ciemniejsza skóra, jej podejrzany, żółtawy odcień, oczy dziwnego kształtu... To ani trochę nie wzbudzało w nim zaufania. Do tego ta czapka. 
Terminus poczuł się, jakby trafił nie na sąsiedni archipelag, a na drugi koniec świata. Cofnął się o krok, choć miał świadomość, że to mu nie pomoże. 
- Zapytać? - z ust mężczyzny wydobył się ten sam głos, który przed momentem nawoływał ich do odpłynięcia. Mocny, donośny, działający na Terminusa jakoś dziwnie władczo. - Człowieku, o co ty tu jeszcze chcesz pytać? Chyba widzisz dostatecznie wiele. - wskazał za siebie palcem obutym w grubą rękawicę. 
Ta rękawica też nie przypominała niczego, co Terminus znał. 
- Płyniemy... - zawahał się; szukał w głowie tej przeklętej nazwy. - Płyniemy na Berk. Wyspę Berk. 
- Po co? 
- Mamy do załatwienia kilka spraw. 
Tamten prychnął. 
- Spóźniliście się. Już za wiele tu nie załatwicie. - stwierdził twardo, jakby to, co działo się w oddali, za jego plecami, kompletnie go nie dotyczyło. 
- Chcesz mi powiedzieć... 
- Co? Człowieku, nie mamy całej nocy! 
- To jest Berk?!
- Była. 
Terminusa zmroziło. Nie tak to sobie wyobrażał - oj, nie tak. Miał przypłynąć, wejść, wymusić na Iris ten jeden kurewski podpis i wyjść. I koniec. I żyć dalej długo i szczęśliwie. Ale nie! Ona musiała wszystko skomplikować! Musiała mu podłożyć kłody pod nogi - nie byłaby sobą, gdyby tego nie zrobiła, gdyby dała mu pracować w spokoju. Miał dość. Teraz miał już serdecznie dość. 
- Co tu się, do kurwy nędzy, stało?! - wybuchnął. Nie wytrzymał. 
Krzykacz spojrzał na niego spode łba. 
- A co cię to tak interesuje? Mieliście tu kogoś? Rodzina? Przyjaciele? 
- Gorzej. A przeżył ktoś przynajmniej? 
- Ani jeden - ni człowiek, ni smok. 
- Pewien jesteś? 
- Człowieku, jak nie wierzysz, to idź przerzucać skały; obejrzysz sobie truchła. Tu roboty na lata jest, żeby to wszystko przekopać! A jak kogoś nie przygniotło, to w zamian rozerwało na kawałeczki. Jedna miazga! - skwitował na zakończenie, choć dość mało optymistycznie. 
Terminus zacisnął pięści. 
Pięknie. Po prostu pięknie. Zostawiła go tak, samego, z wszystkimi problemami na głowie. I co teraz? 
- Lepiej stąd odpłyńcie. Bo, naprawdę, narobicie nam jeszcze więcej sprzątania. 
Mężczyzna zniknął za drzewcami burty; nie odezwał się już więcej. Boski okręt zawrócił, przecinając dziobem linię wiatru, zupełnie, jakby nie sprawiło mu to żadnych trudności. Ale Terminus już nie potrafił się tym zachwycać. W jednej chwili znienawidził ten doskonały statek, człowieka z dziobu i wszystkich, którzy na nim byli, a których nie widział. Znienawidził tych, którzy zginęli, znienawidził tę wyspę, znienawidził Iris. Wcześniej tylko nie potrafił jej znieść. Teraz nienawidził. Znienawidził też wszystkich innych, którzy kiedykolwiek stąpali po tym świecie. A to wszystko w jednym momencie. 
Długo patrzył, jak boski okręt oddala się, ślamazarnie, powoli. Był prawie pewien, że robią to specjalnie - mężczyzna z dziobu obserwuje, czy i oni zawrócą w kierunku, z którego przybyli. 
- Żebyście gnili w Helheimie, jak ostatnie ścierwa... 
- I co, Terminusik? Plany się posypały, co? Już nie jest tak kolorowo? 
Głos rufy wyrwał go z ponurych rozmyślań. Nie jest, a żebyś wiedział, śmieciu. Ale przez ostatnie kilka księżyców też nie było. Młody mężczyzna odrzucił głowę, jednocześnie pozbywając się natrętnych myśli i włosów z twarzy. No nic, będzie musiał sobie jakoś poradzić bez jej podpisów. 
- Stul pysk, powiedziałem już. I łapcie jeden z drugim za liny. Drogę powrotną sami sobie nawigujecie. 
Rufa prychnęła na niego, jak szarżujący, rozwścieczony dzik. 
- Zapomnij, fajfusie. Była umowa? To się jej trzymaj. Miała być wodzówna, miał być podpis, to byłaby i praca. A tak - chyba ci się śni. - najwyższy prawie napluł Terminusowi w twarz. 
- Rodzina wodzowska wyzdychała, co do jednego; słyszeliście. Mamy bezkrólewie! A że byłem najbliżej, to zostaję następcą. A wy, ścierwa... 
- Z tego, co wiem, to następcę wyznacza rada. A rada jeszcze nie wyzdychała! Co ty nam tu próbujesz wcisnąć, co? Chcesz, żeby ktoś ważniejszy od ciebie się o tym dowiedział?  No, co się tak gapisz, jakbym ci matkę zabił? Mnie tam jest wszystko jedno, na mnie nie czeka wygrzane miejsce na tronie. Łap se sam za te liny i wracamy do domu. Byle szybko! Znudziło mi się gapienie się na ten twój spocony zadek! 
Terminus był na skraju wytrzymałości. Chyba tylko resztki zdrowego rozsądku powstrzymywały go od rzucenia się z pięściami na tamtą trójkę... Albo, co bardziej prawdopodobne - świadomość, że razem z tym ruchem mógłby bezpowrotnie stracić szansę na tron. Gdzieś w głębi duszy doskonale zdawał sobie sprawę, że ci faceci z rufy mogą mu skutecznie skopać życie.
Zacisnął pięści, zęby i wszystko inne, co zacisnąć potrafił. Nie, teraz to już sobie nie przepuści. Jak tylko wróci na wyspę rzuci wszystko w cholerę, pójdzie do karczmy i nachleje się za wszystkie czasy. Za wszystkie niesprawiedliwości, które go spotykają. Wleje w siebie tyle piwa, ile tylko mu się uda; będzie próbował się w nim utopić. Rada będzie musiała sobie trochę poczekać. 
Ostatni raz zwrócił twarz w kierunku tego, co z domniemanego Berk zostało. Może miał nadzieję, że coś się zmieni, że ktoś go zawróci, krzyknie, że tylko żartował. Że mrugnie, a wyspa odbuduje się, wróci do swojego poprzedniego stanu. Że ta mała idiotka wyjdzie zza którejś skały i popłynie z nim z powrotem do domu. Albo nie, lepiej nie. Mogłaby zwyczajnie, po prostu oddać mu tę władzę i zostać sobie, żeby nie musiał więcej jej oglądać. Tak, mogłaby. Ale, jak na złość, nic nie chciało się zmienić. Nikt nie wyszedł, nikt nie krzyknął. A Terminus zdał sobie sprawę, że sam jest idiotą, skoro liczy na taki cud. 
- Ej, co jest? Zamroziło ci mózg, czy jak? A może zatęskniłeś za tą świruską? 
Miał go gdzieś... A uściślając, w obecnym momencie miał wszystko gdzieś. Chciał się tylko napić. 
Złapał opieszale za przywiązaną do burty linę, zacisnął na niej dłoń. Rozplątał supeł, uwolnił drzewce od niewdzięcznego obowiązku. Zanim szarpnął, aby zwolnić naciąg, obejrzał się jeszcze za siebie, na zgliszcza wyspy. Później odpłynęli. A Terminus nie mógł przestać się na nie gapić. Jakby to mogło mu ułatwić życie, jakby mogło cofnąć czas. 
Nie wiedział, że kiedy tak jego łódź się oddalała, on wbijał spojrzenie tylko w jedno miejsce. Jedno, jedyne. To, gdzie niegdyś stał masywny budynek kuźni. 

Smocze Marzenia ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz