Epilog

676 64 564
                                    

7 września 1999

Wrzesień kojarzył się jej z orzechami. Ze szlachetnym aromatem orzechów laskowych, tak perfekcyjnie komponujących się z aksamitną słodyczą mlecznej czekolady. Z gorzkimi łupinami orzechów włoskich, których specyficzny posmak tłumiła filiżanką czarnej kawy — tą jedną, jedyną filiżanką, którą magomedyk pozwalał jej wypijać do śniadania. Z zapachem słodkich migdałów, intensywnym odcieniem zielonych pistacji przywodzących na myśl ostatnie tchnienia palącego, sierpniowego słońca. Z suszonymi owocami: gruszką i pigwą, z napiętymi gronami błyszczących, czarnych jeżyn, ze złocistobrunatnymi wachlarzami liści miłorzębu o blaszkach tak kruchych, że rozpadały się jej w dłoniach.

Wrzesień kojarzył jej się z girlandami płynnego bursztynu rozlewającego się nad ulicami Londynu i lśniącymi, łuskowatymi okrywami jasnobrązowych orzechów laskowych.

Niewiele była w stanie dostrzec przez okno sterylnej, białej sali jednego z oddziałów szpitala świętego Munga. Z poziomu łóżka widziała jeszcze mniej, ale gęste sploty liści leszczyny i jaśniejące nad nimi fragmenty bursztynowego słońca w zupełności jej wystarczały.

Altair skończył w kwietniu trzynaście lat. Z miesiąca na miesiąc jej mały chłopiec o łagodnych, szarych oczach i dziecięcym uśmiechu stawał się przystojnym młodzieńcem o wyrazistych rysach i szlachetnym spojrzeniu. Ciemne włosy spływały mu gładkimi falami na policzki i uszy, szczupła sylwetka emanowała powagą i godnością — tak wyjątkową i niespotykaną u innych dzieci w jego wieku. Był zjawiskowy; w mimice i gestach prezentował ten sam rodzaj klasycznego piękna, co jego ojciec.

Altair zdawał się nie dostrzegać potencjału drzemiącego w swojej urodzie. Był niezepsuty — albo po prostu zbyt dumny, by z przymiotów aparycji uczynić sobie środek do osiągania korzyści. Był dokładnie taki, jakiego Amelia sobie wymarzyła: skromny i inteligentny, zawsze prymus z nieodłącznym atrybutem w postaci przewieszonej przez ramię torby, która pękała w szwach od poupychanych w niej książek. W czerwcu tuż po zakończeniu pierwszego roku szkolnego profesor Flitwick wysłał jej obszerny list gratulacyjny z pełnym wykazem jego ocen i zasług dla szkoły.

W maju jej drugi syn, Atlas, stał się dumnym jedenastolatkiem. Ostatnie urodziny były dla niego niczym spełnienie marzeń — ważniejsza od nich okazała się jedynie godzina „zero", czyli moment odjazdu hogwarckiej lokomotywy z peronu dziewięć i trzy czwarte.

Atlas — jej mały, rezolutny łobuziak o ciemnych oczach i włosach w odcieniu orzechów laskowych czekał na swój Hogwart, wytrwale odliczając dni do pierwszego września. Przez całe wakacje kuł na blachę Historię Hogwartu, od świtu do nocy szkolił umiejętności latania na miotle, a w dni, w których ból mięśni nie pozwalał mu na treningi, recytował z pamięci znane, hogwarckie legendy. Szkolną szatę z emblematem Gryffindoru nosił już od połowy sierpnia, przekonany, że dzień, w którym założy tiarę, nie będzie dniem przydziału, a jedynie formalnym przypieczętowaniem jego wrodzonej, gryfońskiej natury.

Naturalnie, pierwszego dnia szkoły tiara nie zdążyła nawet dotknąć głowy Atlasa — zaryczała tylko tubalnym głosem „GRYFFINDOR!" i już gotowa była dokonać przydziału na kolejnym uczniu. Syriusz pękał z dumy.

A potem Syriusz pękał z dumy jeszcze bardziej, bo po dwóch dniach sowa przyniosła list, w którym Atlas opisał im swoich kolegów z dormitorium. Każdy z nich skrywał potencjał na następcę Huncwotów, w każdym z opisów Syriusz doszukał się przynajmniej jednej cechy Lunatyka, Ryjka i Rogacza. Nawet Neville poczuł w nich huncwockiego ducha — po ostatniej lekcji zielarstwa zatrzymał Atlasa w pustej klasie i w największej tajemnicy oddał mu swój egzemplarz mapy Huncwotów.

Minęło już ponad piętnaście lat od nocy zaręczyn Amelii i Syriusza. Ślub odbył się niecały rok później pod szklaną kopułą zaczarowanego ogrodu na terenie włoskiej posiadłości Lorenzo. To był najpiękniejszy dzień roku — malowany blaskiem tętniącego życiem Palermo, pachnący gorącym latem, suszonymi na słońcu ziołami i soczystymi pomarańczami. Najmłodszą uczestniczką ceremonii okazała się malutka Fayette Longbottom, niespełna czteromiesięczna córeczka Alicji i Franka, którą wszyscy pokochali od pierwszego wejrzenia.

Coś się kończy, coś się zaczyna 2 • Syriusz BlackOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz