1⁷. sydney moyes

517 72 180
                                    

Gdy wszyscy zebrali się razem, gotowi do poszukiwań, z plecakami i zaopatrzeniem, nauczyciele zrobili cztery grupki, przydzielili te mniej problematyczne dla młodych opiekunów i rozdali im mapy.

— Raczej każdy z was pamięta jak wygląda Sydney, tak? — upomniała pani Castellan, a wszyscy pokiwali głowami. — Wybornie. Za trzy godziny wracamy do obozu, na obiad, później znowu idziemy na obchód — przypomniała, po czym wszyscy rozeszli się w cztery strony lasu.

Eddie był bardzo zdenerwowany tego dnia. Praktycznie każdy mięsień jego ciała był napięty i go bolał. Bardzo bał się o Sydney, gdyż naprawdę lubił te dziewczynkę, ponadto obiecał jej, że będzie się nią zajmował, a pani Castellan sama przyznała, iż mała Moyes bardzo ufa Edwardowi. Było to bolesne. Każdy się bał, że nie znajdą Sydney, bo też nie wiadomo kiedy ostatni raz była w domku i kiedy z niego wyszła.

Ed pruł na przód, nawołując Sydney, gdy pozostali starali się go dogonić, potykając się o własne nogi.

— Eddie! — zawołał Steve. — Nie drzyj się tak! Tu są dzikie zwierzęta! Chcesz, żeby nas niedźwiedź zeżarł?

— Chcesz, żeby niedźwiedź zeżarł Sydney? — warknął przez ramię, a Harrington automatycznie otworzył szerzej usta w szoku. Nie spodziewał się takiego tonu. Munson rzadko kiedy podnosił głos, lub denerwował się. Szczerze mówiąc, Steve widział go złego tylko raz, gdy kłócili się w ich domku, gdy wyszło na jaw, że Eddie i Edric to ten sam człowiek.

Eddie był na siebie potwornie zły. Miał jeden obowiązek i nie potrafił się go trzymać. Winił siebie o to, że Sydney zniknęła, chociaż prawdopodobnie nie miał na to wpływu. Nie był w stanie tego przewidzieć, prawda? Zresztą, nikt nie był w stanie. A teraz wszyscy się bali, że biedna Sydney już się nie znajdzie i to policja będzie musiała szukać dziecka w lesie.

Munson ściskał w dłoniach mapę lasu, którą otrzymali od pani Castellan, która z kolei dostała je od opiekunów obozu. Śledził wzrokiem trasę, rozglądając się na boki. Skręcił w kierunku łąki, bo jego przeczucie go tam ciągnęło. Pozostali nawet nie próbowali z tym dyskutować, po prostu szli za nim. Ed przedzierał się przez zarośla, klnąc pod nosem, gdy jakaś gałązka zdzieliła go w twarz. Dotarli do urokliwej łąki, gdzie rozciągała się jasna trawa, a kwiaty porastały prawie całą powierzchnię.

— Sydney! — zawołał, a echo rozniosło się po pustym placu. Pozostali wyszli zza krzaków, wchodząc w wysoką trawę z kwiatami. — Syd! — zawołał znowu, rozglądając się.

— Eddie, nie ma jej tu, odpowiedziałaby już — odezwał się Steve, dotykając ramienia metalowca. Brunet spojrzał się na niego smutno i odwrócił się na pięcie, idąc dalej. — Dzieciarnia, idziemy dalej! — poinformował grupkę i ruszyli dalej.

Po trzech godzinach niezbyt owocnych poszukiwań, wrócili do obozu, udając się do pawilonu jadalnego. Zajęli swoje miejsca, czekając na jedzenie. Steve ciągle spoglądał na przygnębionego Edwarda, który praktycznie wcale się nie odzywał. Chrissy starała jakoś zagadać swojego przyjaciela, lecz Munson nawet jej nie odpowiadał, po prostu posyłał jej ponure spojrzenia i wracał do gapienia się w stolik.

Pani Castellan oczywiście starała się każdego uspokoić, mówiła, że idzie coraz lepiej, bo natrafili na jakieś ślady. Dzieciaki jednak wciąż były w nienajlepszym humorze i nikt nie podzielał entuzjazmu nauczycielki.

— Gdzie ten dzieciak mógł pójść, że tak nagle ją wcięło? — mruknęła Robin, grzebiąc widelcem w puree.

— Może się wystraszyła czegoś? — podsunęła Chrissy, sama skubiąc powolutku sałatkę. — Albo usłyszała jakieś szmery i wystraszyła się, że to jakiś zwierzak?

❝Eternal Autumn Haze❞ Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz