Dwudziesty piąty

9 1 9
                                    

Mariusz

Okazuje się, że walka ciągle trwa, ja jednak ją przegrywam. Nie mogę liczyć na fory od świata – udaje mi się urwać wcześniej ze zgrupowania przed meczem Ekstraklasy, ale muszę na własną rękę dostać się do Wrocławia, co biorąc pod uwagę, że jestem w Białymstoku, jest więcej niż problematyczne.

Prowadzę więc kolejną, nierówną walkę z czasem, szukając satysfakcjonującego mnie połączenia, które sprawiłoby, że znalazłbym się na Dolnym Śląsku w sekundę, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Orientuję się, że nie jest to możliwe, a ja postanawiam pojechać pierwszym dostępnym pociągiem, który planowo ma jechać ponad osiem godzin.

Robi mi się słabo na myśl, że może liczyć się każda minuta, a ja jestem zmuszony ugrzęznąć na parę dobrych godzin. Nie ma jednak żadnego innego wyjścia. Jedyne, co mogę zrobić, to uderzyć zirytowany w rozkładany stolik, przez co konduktor gromi mnie wzrokiem.

- W domu też pan tak robi? – syczy, sprawdzając mi bilet.

- Nie – odpowiadam nerwowo. Zdaję sobie sprawę z tego, że patrzy na mnie wyczekująco i nie chce oddać mi biletu. – Przepraszam.

Łapiemy kontakt wzrokowy. Nie wiem co mnie kusi, ale wypalam:

- Czeka mnie strasznie długa droga i boję się, że nie zdążę.

Zirytowane oblicze mężczyzny jakby nieco łagodnieje. Zupełnie tak, jakby możliwość nawiązania ze mną niezobowiązującej rozmowy go uszczęśliwiała. Być może tak jest – w końcu jakieś urozmaicenie dla jego monotonnej pracy.

- Nie zdąży pan na co? – oddaje mi w końcu bilet, który upycham do przedniej kieszeni.

W zasadzie to sam nie wiem, co odpowiedzieć.

- Nie zdążę zobaczyć mojej dziewczyny... żywej – wypalam, a głos mi grzęźnie w przedziwny sposób.

Teraz obawiam się, że te słowa, wypowiedziane na głos, nabiorą materialnego, namacalnego kształtu i się ziszczą. Dlatego tak odpychałem od siebie wcześniej każdą myśl, która tylko mi się napatoczyła, jakbym się bał, że dopuszczając ją zbyt blisko sprawię, że się urzeczywistni.

Przełykam głośno ślinę czując, że wypowiedzeniem tego na głos, igram z losem.

Widzę zrozumienie w oczach mężczyzny. Pewnie ułożył sobie w głowie ckliwą, miłosną historię, próbując zrekonstruować przebieg wydarzeń, który sprawił, że jestem na drugim końcu Polski. Nie dzieli się ją ze mną, za co jestem wdzięczny. Postanawia za to sprawdzić kolejnego pasażera.

- Trzymam kciuki – uśmiecha się ciepło i odchodzi.

Takie słowa zawsze są lepsze niż „będzie dobrze". Poważnie, „będzie dobrze" to chyba najgorsze, co można powiedzieć człowiekowi, którego świat właśnie runął, albo ma dopiero runąć. Ja mam takie wrażenie. A trzymam kciuki... jest takie neutralne. Ma w sobie coś z rywalizacji sportowej. Tak, teraz będę to postrzegał w kategorii meczu do rozegrania. Mamy najważniejszy mecz do rozegrania w naszych życiach. Jeszcze nie minęła 90 minuta i wynik da się odwrócić. Mam nadzieję.

Trzymam za to kciuki.

Jeżeli wydaje ci się, że osiem godzin to dużo, to pomyśl sobie, jak długi musi to być czas w sytuacji, w której każda minuta może przesądzić o tym, że może już nie być szansy na to, aby złapać za dłoń osobę, którą najbardziej kochasz. Po raz ostatni pocałować w skroń, co tak bardzo lubiła. Mimo śpiączki przeprowadzić monolog, w którym przypomnisz wszystkie piękne chwile. I pozwolić tej osobie w twojej obecności odejść. Nie bez twojej wiedzy. Mieć poczucie, że towarzyszysz jej w momencie, w którym nadchodzi jej moment na opuszczenie tego padołu pełnego smrodu, problemów i gówna. I że nie zostawiasz jej w tym momencie samej.

Ostatnie mistrzostwa [M. Stępiński]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz