III

148 18 15
                                    

____________


|--|

Szli w względnej ciszy. Gardło miał ściśnięte, ale zaczynał odczuwać widmo ulgi. Miał szansę gdzieś spać, w ludzkich warunkach. Nie spodziewał się, że tak trudno będzie mu coś znaleźć. To znaczy, spodziewał się. Sądził jednak, że nie aż tak. Najwyżej potułałby się noc czy dwie po dworcu albo zmrużyłby oczy w jakiś krzakach czy knajpie, ale teraz gdy ta perspektywa wydawała się realna...

Bał się.

– Jak mi podasz numer konta to zrobię ci przelew – zapewnił, idąc krok za nim.

Nie chciał go przecież wykorzystywać.

Był przemęczony, jakby wrócił z kamieniołomów. Po ostatnim egzaminie pracował dzień w dzień, dosłownie. Po dwanaście godzin, czasami szesnaście, zależy jak trafiła mu się zmiana. Czuł, że chyba zrobił sobie coś w plecy, w końcu robił fizycznie, bez żadnej przerwy. Całe ciało go bolało, przemęczone do granic. Czasami nawet nie czuł tego bólu, nie czuł w ogóle mięśni i tkanek. Dzisiaj było pierwszym dniem od ponad trzech miesięcy gdy nie miał na sobie stroju roboczego. Gdy nie siedział na chłodni, na której przemarzał i przez którą ciągle chorował.

Nie ma nic gorszego jak praca z zapaleniem płuc.

– Nie chcę – odparł czarnowłosy.

Gdy zobaczył go po raz pierwszy stał sam. Ludzie się od niego odsuwali lub posyłali zaciekawione, ukradkowe spojrzenia. Niektórzy gapili się po prostu, bez żadnego taktu czy grzeczności. Nie dziwił się, że był zgryźliwy i wycofany. Pewnie wielokrotnie ludzkość raczyła go takim zachowaniem, jak nie gorszym. 

Nie oceniał go.

– Ten kot nie powinien mieć jakieś kuwety czy czegoś? – mruknął prowadzący pochód.

Miasto było ładne, ale nie miał czasu go kontemplować czy podziwiać. Odwrócił się nerwowo za siebie, ale nikt za nim nie szedł. Na szczęście, chociaż miał wrażenie, że i tak wszystko go dopadnie prędzej lub później.

– Ma – odparł, starając się poprawić balast. – Przed wyjazdem resztę rzeczy wysłałem tutaj na adres poczty. Pewnie po weekendzie będą do odebrania...

– Oi, cwane.

Może by się lekko uśmiechnął słysząc tą krótką pochwałę, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Stanął krzywo przez co się zachwiał, próbując złapać równowagę. Levi zareagował łapiąc mocno za ramię i prostując.

Szybki, o wyczulonym słuchu.

Czytał kiedyś, że gdy traciło się jeden zmysł to inne się wyostrzały.

– Daj już to, ledwo leziesz – skomentował. – Słabo wyglądasz. Chorujesz na jakiś syf?

Dał sobie odebrał transporter i jedną torbę. Głupio mu było, przeciągał swoją osobą strunę jeszcze bardziej. Levi od czasu do czasu utykał, nie chciał żeby musiał nieść jego rzeczy skoro już udzielał mu schronienia i nie chciał pieniędzy. Zawahał się w wręczaniu, czując się strasznie głupio i beznadziejnie. Jak zbity pies, który potrzebował łaski.

– Oi, nie jestem... – zaczął groźnie.

– Po prostu nie chcę być balastem – wciął mu się, nie chcąc prowokować. – Ja chcę tylko ułożyć sobie życie i nie nadwyrężać twojej cierpliwości – dodał na wdechu. 

Musiał być teraz naprawdę żałosnym.

– Ja... pracowałem bardzo ciężko, jestem po prostu przemęczony i to wszystko... – tłumaczył się, nie słysząc żadnej odpowiedzi.

Cicatrices [Riren, Ereri, Levi x Eren]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz