Minęły dwa tygodnie, chodziłam na spacery, często przesiadywałam na tarasie i przez te dni, za każdym razem spotykałam Louisa. Niby przypadkiem zawsze zjawiał się akurat na mojej drodze, a ja nie wierze w zbiegi okoliczności. Trzymałam w ryzach swoje nerwy, choć nie było łatwo, bardzo nie lubię podchodów. Nie wiedziałam czego ten gość ode mnie chce, czy to jakiś kumpel Sama, pilnuje mnie incognito. Gdy szedł w moją stronę, od razu włoski na karku podnosiły się, oznaczając zagrożenie. I tak też się czułam, mój azyl jakim była ta drewniana chatka zostało zakłócone przez pojawienie się nieznajomego. Już nie było bezpiecznie. Za każdym razem facet witał się uprzejmie, a potem wypytywał niby z ciekawości, o mojego męża, gdzie pracuje, że nie ma go cały dzień, że nie powinien zostawiać ciężarnej żony, bo zawsze może się zdarzyć coś niedobrego. Zastanawiałam się czy to nie ukryta groźba. Pytał o dziecko, który to miesiąc. W ogóle był za bardzo ciekawski. Nie odpowiadałam na jego pytania, nie miałam najmniejszej ochoty zwierzać się ani opowiadać o sobie obcemu mężczyźnie. Dlatego też kiedy pojawiał się na mojej drodze, często po prostu mówiłam że muszę już wracać bo mąż zaraz wróci do domu. Nie wiedziałam czy mnie nie śledzi, nie podgląda, nie dałam jednak się zastraszyć, nie chciałam żeby zaczął coś podejrzewać bo mógłby wykonać ruch, który nie spodobałby mi się.
Nie chciałam dzwonić do Samuela, wyraźnie powiedział że to koniec, nie będę mu zawracać więcej głowy. Jestem dumną osobą i nie potrzebuje pomocy.
Rani jak zwykle zrobiłam sobie śniadanie i usiadłam przy oknie, nikt się nie kręcił. Jestem prawie w ósmym miesiącu ciąży, nie mogę już tak mocno się nadwyrężać, powinnam udać się na wizytę, ale nie mam jak stąd dojechać do miasta, a nie poproszę mojego męża albo jego ochroniarza. Może i jestem uparta, ale nie mam zamiaru się przed nikim płaszczyć. Dam sobie radę, dziecko kopie praktycznie cały czas, wiec na pewno wszystko z nim w porządku. A przed porodem wrócę do miasta, nie chce urodzić w domu na odludziu, to nie jest średniowiecze żeby rodzić w domu, zresztą zawsze mogą się zdarzyć powikłania i lepiej żebym była wtedy w szpitalu.
Po śniadaniu posprzątałam cały dom, strasznie mi się nudziło, ile można siedzieć, wychodzić na spacery albo nie robić zupełnie nic. Poza tym dłuższe spacery już nie wchodzą w grę, strasznie się męczę i jeszcze ten facet pojawiający się w najmniej oczekiwanym momencie.
Wolę narazie nie spacerować, siedzę właśnie na tarasie gdy podchodzi do mnie Louis, że też mu się nie nudzi.
- witam ponownie, jak miło spotkać sąsiadkę.
- co Pan tu robi?
- przechodziłem i zobaczyłem panią na tarasie. Przyszedłem się przywitać.
Nudno tak samemu.
- czasem nudno.
- będzie pani tu mieszkać przez cały rok? Z malutkim dzieckiem to chyba nie będzie takie latwe.
- nie, nie będę. Za miesiąc wracam do Chicago.
- ach to dobrze, nie jest tu zbyt bezpiecznie, gdyby była pani moją żoną, nie zostawiłbym tu pani samej. Ani dnia.
- Mój mąż dużo pracuje.
Nie wiem czemu ja się mu tłumaczę, co go właściwie obchodzi czy będę tu mieszkać przez cały rok, czy nie. Mam tego faceta dość. Owszem może i jest przystojny, może nawet bardzo. Blondyn z niebieskimi oczami, szczupły, wyrzeźbione ciało, ale ja nie szukam faceta, nie interesuje mnie.. więc grzecznie czekam aż wygada się i pójdzie sobie tam skąd przyszedł. Coś tak gada, ale ja go nie słucham, przytakuje co jakiś czas i tyle. Nie jestem zainteresowana rozmową. W końcu może coś do niego dociera, bo żegna się i odchodzi. Nareszcie już myślałam, że nigdy nie odejdzie.
Wracam do domu, zmęczona klade się na kanapie i tak przesypiam aż do wieczora. Potem przeciągam się jak kot i idę zrobić sobie kanapki i ciepłą herbatę. Jest tak cicho i przyjemnie. W kuchni nastawiam wodę na herbatę i nucę piosenkę Beyonce. Nagle słyszę potężny huk. Idę szybko do salonu i widzę rozwaloną szybę, ktoś wybił okno kamieniem. Podchodzę powoli bliżej, podnoszę kamień do którego przyczepiona jest kartka. Biorę ją delikatnie w rękę i czytam to co jest na niej napisane. ,, nie uciekniesz Stello. M,, Maxwell to na pewno on. Podchodze do drzwi, otwieram je, ale niczego nie dostrzegam. Zamykam je i cicho wzdycham, znalazł mnie, a bylo tak bezpiecznie, teraz już nie jest, a ja nie wiem co robić. Nie zastraszy mnie, jestem silna. Mam o kogo walczyć. Zmiatam z podłogi resztki szyby, wyrzucam wszystko do śmietnika i siadam wykończona. Nie czuje się dobrze z myślą, że teraz przez rozbite okno każdy będzie mógł wejść, łącznie z dzikimi zwierzętami. Niespodziewanie jednak Louis zjawia się, myślę że on mógł mieć z tym coś wspólnego. Nie mówię tego na głos, wiem że nie moge w tej chwili oskarżyć nikogo, ale mam swoje podejrzenia.
- Jezu co się tu stało? Wszystko dobrze? Nic nikt pani nie zrobil?
- wszystko w porządku. Po prostu szyba pękła.
Nie chcę opowiadać co mnie spotkało. Wolę skłamać, tak jest lepiej bo jeśli to on, to może się domyślić że ja wiem.
- oczywiście. Pomogę pani. Tak nie można tego zostawić bo nie jest bezpiecznie. Pojadę do sklepu budowlanego i kupię coś, żeby to osłonić.
- dobrze. Dziekuje.
Nic więcej nie mogłam powiedzieć, może to jednak nie on. Po co miałby mi pomagać skoro najpierw wybił szybę..
Czekałam aż Louis wróci z drewnem czy z czymkolwiek, aż podjechał samochód. Myślałam, że to on, nie spodziewalam się zobaczyć mojego męża.
- co tu robisz?
- przyjechałem, nie wolno mi?
- wolno.
- jak się czujesz?
- a co cię to obchodzi?
- jak dziecko?
Odwróciłam się na piecie i wróciłam do domu, jestem taka zła na niego, nie będę z nim rozmawiać. Mam focha i będę go mieć do końca życia. Nie chcę nawet na niego patrzeć. Nie wiem po co przyjechał i to w takim momencie. Ktoś musiał mu powiedzieć co się stało inaczej pewnie nie zaszczycił by mnie swoją obecnością. Jeszcze ma czelność pytać co u mnie? Świetnie kurwa...
Trzasnęłam drzwiami od sypialni, dając tym samym znać żeby się nie zbliżał, bo inaczej nie recze za siebie. Będzie teraz udawał kochającego męża, po tym jak powiedział, że to koniec I właściwie to on ma mnie w dupie. Jego niedoczekanie.