Rozdział 11

27 2 0
                                    

W połowie lipca udało się połączyć front. Wszystko szło po myśli aliantów. Arthur z innymi personifikacjami był pod wrażeniem tego, jak Polacy sobie radzą.

Przez ten cały czas Elizabeta, gdy tylko mogła, naciskała na sprawę Feliksa. Jednak nikt nie miał czasu; na początku wszyscy byli zajęci powstaniem, a potem łączeniem frontu. Kiedy w końcu tego dokonano, dowództwo zaczęło się poważnie tym zajmować. Personifikacje dowiedziały się, że rząd polski ma już sporo informacji prowadzących do Polski; przez ten cały czas siatka wywiadowcza zbierała informacje ze zdobytych miast czy złapanych oficerów wroga, którzy mogli coś wiedzieć. Okazało się, iż przetrzymują Polskę w małym więzieniu w Puszczy Kampinoskiej. Obiekt był silnie strzeżony nie tylko przez Niemców, ale i Rosjan.

Plan powstał, lecz miał małą lukę; do jego wykonania potrzeba było trzech personifikacji, więc rząd polski poprosił o pomoc Węgry, która się oczywiście chętnie zgodziła. Z pozostałą dwójką było ciężej; Elizabeta powiedziała, że poszuka dwóch ochotników, ale ani Francja, ani Brytania nie byli chętni. Irlandia zaproponował swą pomoc, jednak nadal brakowało trzeciej osoby. Wieść o poszukiwaniach ochotnika dotarła do Łotwy, który obwieścił, z lekkim wahaniem, że poleci na misję.

Tak więc ustalono skład wyprawy ratunkowej, a datę wykonania na 24-tego sierpnia.

Od piętnastu minut Węgry, Irlandia i Łotwa czekali na dwoje polskich żołnierzy, z którymi mieli lecieć na misję. Nie mieli na sobie niemieckich czy sowieckich mundurów, bo skrzydła by i tak wszystko zdradziły. Zabezpieczono je, jak zwykle, czarną tkaniną.

Miejscem, w którym czekali, było lotnisko w Warszawie. Łotwa stał koło samolotu, Węgry siedziała na skrzydle, a Irlandia spacerował w tę i z powrotem.

– Nie rozumiem, dlaczego nie możemy poczekać, aż front tam dosięgnie? – spytał Raivis.

– Bo zdążyliby go przenieść, poza tym cały kompleks jest gotowy do natychmiastowej ewakuacji – odpowiedziała Elizabeta. – Już idą.

W końcu od strony zabudowań lotniska zobaczyli dwóch wojskowych żwawo maszerujących w ich stronę. Obaj byli ubrani w niemieckie mundury; jeden ze stopniem kapitana, a drugi sierżanta. Gdy byli blisko, Węgry zeskoczyła ze skrzydła. Żołnierze zasalutowali, jak to Polacy, dwoma palcami, kiedy dzieliła ich odległość około półtora metra.

– Kapitan Rzeżuchowski – powiedział pierwszy.

– Podpułkownik Miszoł.

– Spocznij – rzekła dziewczyna, wyprzedzając Irlandię. – Znacie plan? – biegle mówiła po polsku.

– Tak jest!

– Świetnie, to możemy ruszać – powiedziała entuzjastycznie tym razem po angielsku do Raivisa i Cedrica.

Oni sprawnie wzięli żołnierzy pod ramiona i wzlecieli w powietrze za Eliazbetą.

Ciepłe sierpniowe powietrze owiało im twarze. Słońce już zaszło, została po nim tylko różowa łuna na zachodzie. Coraz bardziej ciemniała, aż w końcu zmieniła kolor na fiolet, potem również fiolet ciemniał i zmieniał się w niebieski. Ciemne sylwetki drzew w Puszczy Kampinoskiej śmigały pod nimi.

Gdy byli blisko celu, zniżyli swój lot; lecieli tuż nad drzewami. Przed nimi w oddali majaczyła się polanka z budynkiem otoczonym murem.

Wylądowali na drzewie przed prześwitem. Teraz mogli lepiej przyjrzeć się budowli; w półmroku majaczył surowy, dwupiętrowy, zbudowany z cegły budynek o płaskim dachu. We wszystkich oknach na parterze znajdowały się kraty. Uzbrojeni strażnicy z psami chodzili przy murach. Od całego obiektu zdawało się wionąć jakąś grozą – namiastką tego, co działo się w środku. Atmosferę tę potęgował półmrok.

– Dobra chłopaki, na mój znak... – szepnęła Węgry. – Teraz – nakazała w momencie, kiedy pomiędzy nimi a dachem nie było żadnego żołnierza.

Zgrabnie i szybko poszybowali na dach. Stanęli na nim, jak najciszej się dało. Łotwa i Irlandia puścili Polaków.

– Powodzenia – szepnęła Elizabeta, podając im apteczkę, która wyglądała jak czarna teczka z jakimiś dokumentami.

Polacy kiwnęli głowami. Teraz, kiedy byli już na miejscu, zaczął ich ogarniać lekki strach, jednak doskonale wiedzieli, co mają robić i wiedzieli, że muszą to zrobić. Stąpając cicho, podeszli na drugie ramie budynku, albowiem był on w kształcie litery U. Personifikacje przysiadły, obserwując ich. Je również ogarnął lekki stres. Raivis miał dziwne przeczucie, że coś pójdzie nie tak.

Dwójka żołnierzy zniknęła na przeciwległym brzegu dachu, wchodząc do środka przez okno. Zostało ono uchylone przez jednego zakonspirowanego agenta, który pracował w ośrodku.

Czekającym na dachu czas zaczął się dłużyć. Każdy niecierpliwe wyczekiwał powrotu Polaków wraz z Polską. Zaczynali się stresować, a Łotwa martwić. A co, jeśli im się nie udało?... Powinni już tu być, a więc dlaczego ich jeszcze nie ma?... – myślał zdenerwowany Raivis.

Odetchnął z ulgą, kiedy ujrzał jednego z żołnierzy wychodzącego na dach. Uczucie ulgi, a w pewnej mierze szczęścia, nie trwało nawet 10 sekund. Zmieniło się gwałtownie, jak wiatr z południa na północ, w paraliżujący strach. Trzeciej, nieprzytomnej postaci wyraźnie czegoś brakowało. Łotwa migiem zorientował się czego. Słusznie miał złe przeczucia o tę misję. Patrząc na bezskrzydłego Feliksa, przez głowę przeleciały mu najróżniejsze wizje pastwiącego się Ivana pozbawiającego skrzydeł swą ofiarę. Po nich poczuł, że chce zwymiotować, wydawało mu się przez sekundę, iż zemdleje, ale oprzytomniał, gdy tylko przypomniał sobie, że Rosja może być gdzieś w pobliżu. Podobnie poczuli się Węgry i Irlandia; ona zdawała się być bledsza niż księżyc, a jemu znikły wszystkie piegi z twarzy.

Polacy zbliżyli się do nich, ich miny wyrażały głęboki ból. Każdy był przytłoczony. Jednak nie mogli ubolewać nad tym, musieli jak najprędzej wrócić do Warszawy, dopiero tam będą bezpieczni. Bez słowa Elizabeta wzięła Polskę, a Cedric z Raivisem Polaków i jak najszybciej skierowali się do miasta. Była wtedy nieomal gęsta noc, za nimi słychać było, jak w ośrodku podniesiono alarm. W chwilę później wylądowali w Warszawie na tym samym lotnisku. Czekało tam kilku innych polskich żołnierzy. Wzięli Feliksa; mimo pierwszego opatrzenia ran trzeba było nadal porządnie to zrobić. W mroku nocy na zewnątrz zostały personifikacje, nikt z nich nie umiał wydobyć z siebie głosu, byli bardzo przygnębieni i wstrząśnięci. Milczenie przerwała Węgry:

– Chodźmy spać, jutro spytamy się co z nim – powiedziała drżącym głosem.

– Płakałaś? – zapytał Łotwa, sam był bliski łez.

Nie odpowiedziała. Nikt nie miał ochoty na dalszą rozmowę, czuli się, jakby jutro odbywał się czyjś pogrzeb.

Licząc żołnierzy, którzy byli z nimi na misji, plus osoby, które opatrzyły mu rany po przybyciu do miasta, widziało Łukasiewicza w takim stanie raptem kilka osób. Za to wieść rozniosła się lotem błyskawicy; zaczęto szeptać i powtarzano, że personifikacja Polski nie ma skrzydeł. Jedni wierzyli, inni nie. Następnie usłyszały o tym pozostałe personifikacje. Od razu pytały tych, którzy byli na misji ratunkowej. Oni potwierdzali wieść. Gorycz ogarniała coraz więcej serc.

Pierwotnie opublikowany 19.10.2020

[APH] Feniksy Nigdy Nie Tracą SkrzydełOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz