rozstanie | 16

145 16 4
                                    

Wieczór, który musiałem zepsuć nam obydwu-mnie, oraz Richardowi nie zakończył się zbyt przyjemnie. Nie mogę jednak winić go za reakcję, która swoją drogą mogła być o niebo gorsza. Tuż po tym, kiedy obdarzyłem go nieszczęśliwą nowiną umilkł. Wcale się nie odzywał potakując tylko przez kilka godzin. Z trudem usiłowałem odczytać z jego tajemniczej twarzy jakąkolwiek związaną z tym wydarzeniem emocję, ale na próżno. Mimo, że dobrze wiedziałem, że prawda jest zupełnie inna, ktoś, kto nie zna Richarda mógłby pomyśleć, że sprawa ta wcale go nie poruszyła. W końcu poddałem się z próbą załagodzenia sytuacji i w ciszy spędziliśmy znaczną cześć wieczoru. Właściwie cicho było tylko wokoło mnie, ponieważ jak nie ciężko się domyśleć moje sumienie i wewnętrzny, krytyczny głos krzyczały tak głośno, jak tylko były w stanie. Na szczęście, przynajmniej dla mnie w tamtym momencie, pod koniec wieczoru Richard nie wytrzymał i wybuchnął wykładając mi na wiele sposobów jak nie na miejscu jego zdaniem jest to, co postanowiłem. Chwilowo dało mi to umorzenie dla bólu zadawanego przez własne sumienie, lecz ten stan nie potrwał długo. Nie wiele później Reesh przyszedł do mnie przepraszając za scenę, którą wystawił, a wyrzuty sumienia znów stopniowo zaczęły narastać.
W nocy śnił mi się Richard w dość niecodziennej scenerii. Często miewałem różne nietypowe sny, które jakkolwiek dziecinne to nie jest, lubiłem analizować jako metafory rzeczywistości. Śnił mi się mój ukochany w pewnym domu, którego wyposażenie zawierało nienaturalnie dużo rzeczy, wszystko czego potrzebował. Mógł mieć to, czego chciał, lecz owego domu, mimo wiecznych starań, nie mógł opuścić. Obudziłem się bardzo wcześnie nad ranem, płacząc nad widokiem załamanego Richarda, którego widziałem w swoim śnie. Od tamtego momentu nawet nie próbowałem zasnąć, jedyne co postanowiłem, to zadbać o to by ten ostatni wspólny dzień upłynął mu jak najmilej. Mówiłem sobie, że to chwilowe, potrwa maksymalnie miesiąc i później będę mógł powrócić i bez wyrzutów sumienia dotyczących którejkolwiek ze stron żyć spokojnie i szczęśliwie.
Ku mojemu zdziwieniu i zarazem uldze Richard bardzo długo nie wstawał. Dopiero w okolicach drugiej po południu postanowiłem pójść go obudzić, ponieważ chciałem spędzić tych kilka ostatnich godzin w jego towarzystwie, oraz się pożegnać. Większość pakowania i obowiązków było już załatwionych. Reszta dnia minęła nam względnie normalnie biorąc pod uwagę panujące warunki, lecz nie ważne jak bardzo Reesh próbował to ukryć, dało się dostrzec, że było z nim coś nie w porządku. Sprawiał wrażenie jak gdyby lada moment miał wybuchnąć, mimo, że nie okazywał żadnych oznak złości. Wspólnie pojechaliśmy na lotnisko i około dwie godziny przed lotem zostałem dość oschle pożegnany przez Richarda. Co prawda przytulił mnie na pożegnanie, lecz w tym uścisku brakowało owej czułości, którą zazwyczaj mnie obdarowywał i którą tak uwielbiałem w jego osobie.
Oschłym pożegnaniem nie byłem zaskoczony wręcz przeciwnie, uznałem je za zasłużone, lecz kiedy byłem już na lotnisku uznałem za konieczne wprowadzenie w życie mojego planu, który wymyśliłem tego samego ranka. Zadzwoniłem do Meredith-mojej byłej dziewczyny a zarazem dobrej przyjaciółki z prośbą, żeby wpadła raz, a najlepiej kilka razy do Reesha pod moją nieobecność i sprawdzając co dzieje się u niego zdała mi sprawozdanie z całej sytuacji. Nie była ona osobą, do której czułem nadzwyczajną sympatię, miałem lepszych znajomych. Nasz związek należał jednak do tych poważniejszych, więc mimo, że to, co było pomiędzy nami dawno się wypaliło, wciąż ufałem jej bardziej niż co niektórym. Była na prawdę ładną i uczciwą kobietą, ciemną blondynką o ponadprzeciętnym, lecz nie za wysokim wzroście. Zasada ponad przeciętnego, lecz nie przesadzonego stosowała się do każdej jej cechy, zarówno wizualnej jak i charakteru, o jakiej tylko byłem w stanie pomyśleć. Była ponadprzeciętnie inteligentna, miała idealnie zbalansowaną sylwetkę, gust, a nawet proporcje twarzy. Jak nie ciężko domyśleć się przy podobnych warunkach, powodem naszego rozstania nie była ona, o dziwo zarówno też nie bezpośrednie ja. Chodziło natomiast o zupełnie osobną kwestię, stwierdziłem, że lepiej powodzi mi się z mężczyznami, co ona, jako inteligenta i rozważna osoba, przyjęła bez większego problemu.  
  Tudzież wyleciałem, zostawiajac za sobą wszystko co kocham i co mi drogie, lecz ratując swój honor i samopoczucie. Mój rozsądek, oraz przeczucia toczyły walkę przez całą drogę. Rozsądek mówił, że postępuję rozważnie, a dorosły mężczyzna jest w stanie zadbać o własne dobro, przeczucie natomiast, że „wybrałem" najgorszy moment do pozostawienia ukochanego samego sobie, jaki tylko się dało. Skutki tych rozterek i decyzji miał pokazać tylko czas.
   Na lotnisku w Nowym Jorku powitała mnie matka Carlosa - pani Campler. Kiedyś zwracałem się do niej po imieniu, czasami nawet żartobliwie mianem mamy, lecz dziś wolałem znów uciec się do bezpiecznej formy.
Podziękowała mi serdecznie za zgodzenie się na propozycję przyjechania gdy tylko mnie zobaczyła, lecz dało się poznać, że osobiście czuje do mnie pewien niesmak, niechęć. Przede wszystkim jednak, tym co rzucało się w oczy, gdy popatrzyło się na nią był smutek i żal. Nieznajomi mogliby snuć teorie, na temat źródła owego stanu rzeczy, lecz ja znając sytuację jedyne co byłem w stanie zrobić, to jej współczuć. Skłamałbym, gdybym nie przyznał, że zobaczenie kogoś innego w stanie i sytuacji gorszej od mojej własnej, przyniosło mi pewnego rodzaju ulgę, nie ważne jak źle nie czułbym się z tym. Był już późny wieczór, kiedy opuszczając lotnisko skierowaliśmy się do jej samochodu. Spakowałem moje rzeczy do bagażnika poczciwej pani Campler i ruszyliśmy.

paulchard Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz