los | 17

170 18 10
                                    

  Z Panią Campler po drodze do mieszkania Carlosa nie rozmawiałem zbyt wiele. Mieszkał on na obrzeżach Nowego Jorku, ale szczęśliwie dla mnie zdarzyło się tak, że jego mieszkanie znajdowało się zaledwie kilka kilometrów od lotniska. Co prawda poczciwa Pani Campler pytała się, jak powodzi mi się odkąd widzieliśmy się po raz ostatni, lecz nie za bardzo wiedziałem czy cokolwiek ze zdarzeń prawdziwych kwalifikowałoby się do opowiedzenia matce w podobnej sytuacji, a jednocześnie nie chcąc jej kłamać, skończyło się na tym, że nie powiedziałem zbyt wiele. Po niedługiej przejażdżce podjechaliśmy pod budynek Carlosa. Pani Campler bez zbędnych formalności dała mi klucze do mieszkania swojego syna i wysadziwszy mnie odjechała. Gdybym nie znał tej uprzejmej staruszki tak dobrze, ów fakt na pewno wywołałby u mnie niemałe zdziwienie. Znając ją jednak śmiało mogę stwierdzić, że gdybym miał ją komukolwiek przedstawić przy użyciu jednego słowa, z pewnością wybrałbym wyraz „łatwowierna". Cechę tą swego charakteru, chciwszy bądź nie, ujawniła mi już nieraz. Zmierzając w stronę wejścia do budynku pomyślałem jedynie jak ogromne szczęście ma Pani Campler, że takie nieodpowiedzialne wybory podejmuje przy mnie, któremu nawet na myśl nie przyjdzie dobrze ją przy tym wykorzystać. Lekkomyślność matki Carlosa jednak szybko ustąpiła w mojej głowie miejsca myślom o tym, jak właściwie powinienem się zachować, gdy po kilku latach znów go ujrzę. W tamtym momencie nie myślałem już o tym, gdzie idę, ani po pewnym czasie nawet, co powiem. Patrzyłem się przed siebie, lecz nie widziałem nic i myślę, że gdyby nie przyzwyczajenie spowodowane tym, ile razy byłem wcześniej w tym miejscu, mógłbym nie trafić.
  Po bardzo stresujących kilkudziesięciu sekundach, z których niewiele pamietam, z ulgą ujrzałem, że Carlos śpi. Wiedziałem, że nie łatwo go zbudzić, więc odetchnąwszy po tym przyspieszającym bicie serca momencie, wręcz rzuciłem się na podłogę i znów nie widziałem nic. W mojej głowie kłębiły się tylko myśli, których z pewnością nie umiałbym ani pokazać, ani nazwać, ani przede wszystkim wypowiedzieć, mimo to ja sam zdawałem się je rozumieć, za pomocą jakiegoś nieznanego, niewidzialnego i niesłyszalnego dla nikogo języka.  
   Carlos był na prawdę dobrym człowiekiem, to ja z dziką rządzą samodestrukcji zakodowaną głęboko w moim dna, co z resztą widać było po historii mojej rodziny, dążyłem do pozbycia się wszystkiego, co dobre. Był on kilkanaście lat młodszy ode mnie, jak to z resztą przystało na związki osób trudniących się moim fachem. Nie można stwierdzić, żeby w sprawie naszych losów był bez winy, aczkolwiek to ja byłem końcowym głosem i zarazem inicjatorem naszego rozstania. Carlos dbał o siebie, na tyle na ile się da, bo jednak wiadomo, że środowisko i rzeczywistość w których żyjemy nie pozostawiały wiele do wyboru jeżeli chodziło o niektóre kwestie, chociażby rozrywek, spędzania wolnego czasu. Mimo jego starań w stosunkowo młodym, szczególnie z mojej perspektywy wieku los miał na niego inne plany.
   Momentami myśli te przeobrażały się, o dziwo, w złość skierowaną do Richarda. Może powiązanie choroby tego człowieka z moim ukochanym nie jest najoczywistszym zestawieniem, ale wbrew pozorom ma to ze sobą coś wspólnego. Richard był na drugim końcu spektrum, jeżeli chodzi o praktycznie wszystko w porównaniu do Carlosa. Był od niego znacznie starszy, zupełnie nie przejmował się swym zdrowiem, mimo to los i natura zdawały się być dla niego w tej kwestii bardzo hojne. Zdrowotnie miał się znakomicie, a z każdym rokiem piękniał tylko, dojrzewał jak dobrze wino. Wydawało się mi to skrajnie niesprawiedliwe, jak Carlos został potraktowany przez los w porównaniu do niestrapionego Richarda robiącego to, na co tylko ma ochotę i nie ponoszącego za to żadnych konsekwencji. Każdy z członków zespołu przeżywał traumy i rany swojej młodości uprawiając systematyczną samodestrukcję. Nie wiem dlaczego, widocznie jest to wpisane gdzieś głęboko w naturę ludzką, aby na ból odpowiadać bólem, a na zniszczenie pogłębianiem go. W pewnym momencie jednak każdy z nas opamiętał się w tym co robi, jedni wcześniej, jedni później i tego zaprzestali. Generalnie można stwierdzić, że czasy beztroskiego rozbijania się i życia bez zobowiązań są już daleko w przeszłości każdego z nas, prócz jednej osoby- Richarda. Prawdą jest, że jako dziecko i młody chłopak doświadczył wielu traumatycznych i wyniszczających rzeczy, tego nigdy nie chce mu umniejszać, bo wiem, że co przeżył to jego. Swoją drogą, bardzo niechętnie o tym rozmawiał. Nigdy nie inicjował, może nie chciał przypominać starego bólu, lub bał się ignorancji i niezrozumienia. Być może, nie chciał psuć swojego obrazu niestrapionego, odważnego i męskiego człowieka użalaniem się nad samym sobą, lub przynajmniej myślał, że może się to stać kiedy otworzy się zbyt głęboko. Gdy jednak pod wpływem różnych substancji i perswazji otoczenia, głównie mojej bo jak już wcześniej wspomniałem nie mówił o swojej przeszłości zbyt wiele z innymi, zaczął opowiadać, to sprawiał wrażenie, jak gdyby był gotów robić to bez końca, jak gdyby sprawiało mu to przyjemność, jaką dostarczyć jest w stanie mało rzeczy na tym świecie. Sam fakt, że tak chętnie i uczuciowo wylewał z siebie żale, historia po historii, przemyślenie po przemyśleniu, sugerował, że nie był jeszcze z tego wyleczony. Mimo to, szczególnie przy danych warunkach związanych z moim byłym chłopakiem nie mogłem nic poradzić na to ze w mojej głowie pojawiała się jedna myśl- Richard nie doceniał tego, co ma. Był obojętny na to co daje mu pod nogi los, mijał to nie zwracając zbyt wielkiej uwagi, albo wręcz ostentacyjnie kopał podarki od woli siły panującej nad naszym światem.
   Siedząc tak w sypialni śpiącego Carlosa, w moim mózgu nawarstwiało się zbyt wiele bardzo sprzecznych myśli, słyszałem zbyt wiele, czułem się przytłoczony chaosem. Wyciągnąłem z bocznej kieszeni walizki na zamek, jak najciszej ją odpinając mój szary notatnik z żółtą gumką. Cicho podniosłem się spod łóżka, o które byłem oparty i udałem się korytarzem do łazienki, znajdującej się w dość solidnej odległości od sypialni Carlosa. Starając się być jak najciszej, przekręciłem zamek w drzwiach i nie myśląc o tym zbyt długo usiadłem na podłodze, na miękkim beżowym dywaniku. Oparłem się o solidny drewniany regał, chyba przewracając jedną z butelek na nim stojącą, lecz nie przejąłem się zbytnio. Tuż za mną było wąskie, zakratowane okno z długimi firankami. Rozciągało się od podłogi do sufitu i było uchylone, dzięki czemu byłem w stanie bez żadnego źródła światła odczytać, co właśnie zacząłem pisać w moim dzienniku, a pisałem tak:
    To ja byłem tym co zawsze czuł się gorszy, z powodu na mój wygląd, orientację i inne czynniki, latami wyglądało to w ten sposób, że patrząc na powierzchownie idealne życie Richarda czułem się zazdrosny. Nie chciałem, ponieważ był to jednak mój przyjaciel, a jak powszechnie wiadomo uczucia takie nie sprzyjają przyjaźni, czy jakiejkolwiek innej, zdrowej relacji. Momentami nawet poczuwałem do niego delikatną nienawiść, wszystko było jednak mimowolne i starałam się z tym jak najmocniej walczyć, co myślę, że w znacznym stopniu się udało. Kto wie, czy Richard, bądź jakiekolwiek osoby których życia żądałem nie myślały w ten sam sposób o innych, ba, może nawet o mnie samym. Richard po prostu był jednym z ludzi, których przeznaczeniem w życiu było cierpieć. Bez różnicy, na ile cierpienie to było uwarunkowane, ten wiecznie przeżywał jakieś dramaty, czy to rodzinne, czy miłosne, a kiedy i te się skończyły pojawiał się kryzys egzystencjonalny, momentami nawet wszystko na raz. Nie to abym uważał, że jest w tym coś złego, wręcz przeciwnie. Myślę, że jest to piękne, to, co właśnie sprawia, że jest artystą, którym jest. W jego przypadku ból i cierpienia, które przeżywa owocują we wspaniałych wytworach muzycznych, ale także kształtują jego wyrozumiałą, kochającą i pomocną osobowość.
To właśnie najbardziej kochałem na temat Reesha. Był on zupełnym indywidualistą posiadającym ogromne pokłady, masę wyrozumiałości dla innych indywidualistów. Nie oceniał. Bardziej niż na dobru ogółu skupiał się na swych własnych przemyśleniach, analizując je godzinami wyłączając się ze świata. Kochał zamykać się we własnym świece, a kiedy miał drugą osobę, która go nie oceniała, którą mógł wraz z nim utopić we wspólnych myślach jego potencjał tylko rósł w sile, a on stawał się przeszczęśliwy. Długie rozmowy po nocach, nie myślenie, kiedy trzeba będzie wstać, o wydarzeniach i obowiązkach kolejnych nadchodzących dni. Kocham wracać wspomnieniami do tych nocy, kiedy byłem tak szczęśliwy lecz zarazem zwyczajnie zadumany i zaimponowany mistycznością otaczającą mojego ukochanego i sposób w jaki jego umysł tworzy i rozumuje. Nie robił nic na siłę, tworzył wtedy, kiedy zostawał zalany falą inspiracji, zarazem towarzysko nie robił z tego nic specjalnego. Pomimo widocznego daru, który posiadał starał się, abym nigdy tego nie odczuł i nigdy nie czuł się od niego gorszy. Sprawiał, że często czułem się równy z nim, jego wkładem pracy i umiejętnościami, nawet kiedy napisał właśnie zupełnie sam tekst, czułem się częścią jego pracy tylko będąc tam, zawsze mnie doceniał...
- Boże, jak ja go kocham- wyszeptałem sam do siebie.- I oczywiście musiałem wszystko spierdolić udawaniem, że jestem jakiś wybitnie honorowy- powiedziałem dalej szeptem, wiedząc ze Carlos najprawdopodobniej śpi jak kamień, a jeżeli nawet nie to jest na tyle daleko, dwa pokoje dalej, że mnie nie słyszy.- Ta ciekawe- na mojej twarzy malował się uśmiech, mimo, że oczy były pełne łez, nie potrafiłem myśleć o nim przez dłuższy czas bez uśmiechania się, nie ważne jak negatywny nie byłby koncept kochałem go zbyt bardzo.- I to niby Reesh jest niewdzięczny?- Parsknąłem pod nosem, a z moich oczu poleciała pierwsza łza. Czułem się ogromnie winny. Winny nie tylko, ponieważ śmiałem przez moment zakłócić idealny obraz ukochanego myślą, że jest niewdzięczny, lecz przede wszystkim, że go zostawiłem.

paulchard Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz