zboże | 14

178 18 0
                                    

POV: Paul
Wieczór był piękny, nie wiem czy nie najpięknieszy jakiego zdążyliśmy dotąd doświadczyć tego jakże dziwnego i dłużącego się lata. Żal było mi zmarnować go i przesiedzieć w domu zajmując się błahymi sprawami na zabicie czasu, które równie dobrze załatwić mógłbym gdyby był grudzień. Naturalnie, mieszkając w klimacie europy środkowej i będąc osobą wprost kochającą słońce, oraz energię i żar jakimi raczyło nas ono darować co lato, każdej zimy z ogromnym utęsknieniem wyczekiwałem kiedy tylko pogoda się poprawi. Ale trudno- pomyślałem. Richard zniknął gdzieś na kilka godzin, niby mieliśmy robić coś razem. Właściwie to nie ja jestem w pozycji, która pozwoliłaby mi mieć jakiekolwiek zastrzeżenia do jego sposobu spędzania czasu, musiałem być teraz nadmiernie ostrożny na każde swoje posunięcie, aby zminimalizować straty, które bez wątpienia przyniesie dzisiejsze wyznanie, jakiego muszę przed nim dokonać. Minęło jeszcze trochę czasu, usiłowałem pogrążyć się w jakiejś lekturze, którą znalazłem w jednej ze swoich półek znajdujących się w salonie. Myśli moich jednak nie mogłem odgonić od sprawy Carlosa, a właściwie Richarda? Sam nie wiedziałem kogo ta sprawa dotyczy bardziej. A może mnie samego? Kto wie.
Ze zrezygnowaniem udałem się do kuchni, gdzie nie rozpatrując, czy postępuję właściwie, nalałem sobie pierwszy, potem drugi, a prędko po nim i trzeci kieliszek wina. Wypiwszy je tempem jak na wino dość prędkim udałem się z powrotem do salonu, licząc, że tym razem uda mi się utopić w lekturze, lecz szybko przekonałem się, że był to daremny trud.
Niedługo po tych natarczywych przemyśleniach w domu zjawił się z powrotem Richard. Dopiero kiedy wrócił zorientowałem się, że wziął on mój samochód. Powinienem był się przecież domyśleć, gdzie też można dojść stąd na piechotę? Niby mówiąc mu, gdzie znajdują się kluczyki dałem mu na to zezwolenie, lecz zarejestrowanie spóźnionego faktu, że przez cały dzień pozbawiony byłem nieświadomie jedynego mojego mostu ze światem zewnętrznym sprawił, że poczułem się dziwnie nieswojo.
Słońce chyliło się z wolna ku zachodowi, myśl o samochodzie także nie miała szansy przetrwać w mojej głowie zbyt długo, ponieważ prosto z przedpokoju do salonu, nie fatygując się nawet o ściągnięcie butów, wpadł Richard. Był jak na niego, szczególnie ostatnio, uśmiechnięty i wyjaśniwszy jego zamiary, kazał ubrać mi się prędko. Niedługo potem okazało się, że zabiera nas on gdzieś motorem, a gdzie miało być niespodzianką. Nie wiem w jaki sposób zdołał przywieść od swojego domu zarówno motor, jak i mój samochód, ale stwierdziłem, że jest to na tyle nieistotne, że nie będę poświęcał na analizowanie tego zbyt długo. Przyznam, że z jazdą na motorze, nawet na miejscu pasażera, nie zbyt było mi po drodze. Miał on jednak te szczęście, że ufałem mu bezgranicznie i byłem po trzech kieliszkach wina. Może i wino odegrało tu ważniejszą role, a niżeli moja znikoma wiara w umiejętności Richarda. Tak, czy owak, niedługo później usiadłem za nim na siedzeniu zakładając kask, którego nie zapomniał mi przywieść i ruszyliśmy.
Jechałem wtulony w niego. Bałem się przeraźliwie prędkości, lecz mimo, że pewnie się tego domyślał nie chciałem się wprost przyznawać, w końcu byłoby to skrajne nie męskie, ani nie w moim stylu. Nie był to jednak jakby można się spodziewać strach realistyczny, przed śmiercią czy wypadkiem. Nie bałem się takich rzeczy, żyłem przekonaniem, że co będzie to będzie i nie mam na to wpływu. Może i pewien wpływ mam, aczkolwiek nigdy nie jestem w stanie w pełni przewidzieć wydarzeń i zapobiec wszystkim nieprzyjemnym wypadkom jakie ma dla mnie zaplanowane los. Umiałem więc, znając pewien umiar i nie przekraczając pewnych granic zdrowego rozsądku w pełni korzystać z życia. Był to strach odruchowy, tak jak dla przykładu boimy się gdy stoimy w szklanej kopule kilkaset metrów nad ziemią. Wiemy, że nie zawali się, lecz strach jest mimowolny, tak właśnie czułem się jadąc na motorze Reesha. Droga była w pełni pusta, w końcu była już prawie noc, a jeździliśmy po absolutnych bezdrożach, gdzie spotkanie innego pojazdu nawet środkiem dnia jest swego rodzaju wyczynem. Droga była co prawda asfaltowa, lecz był to stary asfalt, który nie zachwycał swoim stanem, więc mimo, że prędkość nie była mała, wciąż nie mogliśmy jechać tak szybko, jak chciałby Richard. Nagle nieoczekiwanie skręcił w dróżkę uliczkę i znacznie zwolnił. Nie była ona nawet asfaltowa, była wyboista i żwirowa. Otaczały nas wysokie plony rolników, które będąc o kilka dni od żniw zdawały się wyczekiwać ich z niecierpliwością. Były zmęczone ciągłym słońcem i ciepłem, wypłowiały od tego. Warunki, które zazwyczaj były przez nie pożądane, zdawały się zabijać je, sprawiać, że usychały coraz bardziej z dnia na dzień. Wyglądały na spragnione zimna, mrozu i śniegu, aby móc znów zatęsknić za dobrodusznym i hojnym latem, które daruje je wszystkim, czego tylko pragną. Cóż, tak działa już cykl natury. Nie może być dobrze zbyt długo, bo będąc otoczeni wszystkim czego pragniemy, niczym zboże obumieramy żółknąc i płowiejemy coraz bardziej z każdym dniem. Do momentu w którym przyjdzie tęsknota za zimnem i mrozem. W tej depresji cyklu życia komfortujące jest to, że gorzej być już nie może, a to co lepsze zbliża się z każdym dniem, bez uwagi na to jakich błędów nie poczynimy i jak źle nie jest, lato i tak nadejdzie. Idiotyczne to- myślałem obserwując zwężającą się polną dróżkę i krajobraz który zwalniał z każdą mijającą sekundą. Mimo, że już zwalnialiśmy coraz bardziej kurczowo trzymałem się Richarda. Jak gdyby w obawie przed tym, że za moment wspomniana wcześniej zasada przemijania i cykl natury będą chciały wyrwać mi go z ramion. Było mi z nim tak dobrze, a żyłem już wystarczająco długo, aby wiedzieć, że co dobre nie może trwać wiecznie. Czułem przeraźliwą chęć pocałowania go, aby jeszcze bardziej oczywiście pokazać złej sile planującej wyrwać go z mojego objęcia, że jest mój, tylko i wyłącznie mój. Nim zdążyłem się zorientować motor stanął. Myślałem, o co chodzić może mojemu ukochanemu. Wstał z motoru sygnalizując, abym zrobił to samo, więc zmieszany podążyłem jego śladem. Otworzył bagażnik i wyciągnął z niego... kocyk. Rozścielił go na kawałku trawy kończącym dróżkę, która teraz była już skrajnie wąska. Dumny zerknął w moją stronę, jak gdyby właśnie dokonał niemożliwego. Powoli poszedłem w jego stronę i wręcz wieszając mu się na szyi pocałowałem go w podziękowaniu za tą przesłodką myśl.
- Reesh słońce to jest tak przeraźliwe urocze- powiedziałem wręcz ze łzami w oczach szeroko uśmiechając się nie będąc w stanie powstrzymać załamań głosu, nie wiem czemu tak prosta rzecz, aż tak mnie wzruszyła. Po części cieszyłem się, że nasza relacja, z początku silnie fizyczna, przeobraziła się w tak głęboką więź emocjonalną. Szczerze mówiąc, początkowo myślałem, że na fizyczności się skończy. Myślałem, że Reesh jest zwyczajnie samotny i nigdy nie byłby w stanie wykiełkować jakichkolwiek uczuć w stronę mojej osoby. Mało tego, nie tyle co mojej osoby lecz ogółem jakiegokolwiek mężczyzny.
- Czyli podoba ci się Paulie?- spytał się z uśmiechem na twarzy, widocznie poruszony moją reakcją, lecz wciąż dumny z siebie.
- Jest idealnie Richard.
- To nie koniec, mam coś jeszcze.- Znów otwierając bagażnik wyciągnął z niego cztery piwa oraz pudełko czekoladek. Wręczył mi dwa z czterech piw razem z pudełkiem czekoladek. Pocałowałem go znów w ramach podziękowania i powiedziałem:
- Jesteś idealny, na prawdę.- Jego oczywiście były zero, musieliśmy wrócić jeszcze motorem, więc wszystko przewidział.

paulchard Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz