Rozdział 1

51 11 4
                                    


Zapach stęchlizny i popsutych ryb, dryfujących przy pomostach lub kejach wypełniał powietrze niemal w całości. Płacz mew odbijał się echem od burt statków oraz kontenerów transportowych, przenoszonych przez ogromne, skrzypiące żurawie. Tu, gdzie morze tłoczyło się u brzegu, rozbijając swoje zrodzone fale o falochrony, gdzieniegdzie na powierzchni unosiły się plamy ropy.

Brzegiem kei szedł wysoki, barczysty mężczyzna o przenikliwym spojrzeniu. Colin Privon, młody agent policyjny, który wyruszył na swoją pierwszą misję w terenie. W spodniach mundurowych i z charakterystyczną czapką z daszkiem, miał w sobie tę pewność siebie, którą posiada tylko świeża krew.

Tuż za nim, już wolniejszym krokiem maszerowała kobieta o czerwonych włosach z czarnymi przebłyskami. Jakby farba w niektórych miejscach nie trzymała się wystarczająco dobrze. O wiele młodsza i z niższym stopniem policyjnym, jednakże większym stażem.

Samira Hole-Nig jako jedyna zdawała sobie sprawę, że wkroczyli na teren wroga, zdolnego do wypatroszenia ich, jak jakąś flądrę. Nie dawała jednak po sobie poznać, jak serce w jej klatce piersiowej rozsadza jej żebra od środka.

Jedynym niezdrowym tikiem, którego nie mogła się pozbyć było nałogowe palenie. Odrzuciła zjaranego peta do morza, aby po chwili przykryły go morskie fale. Z metalowego pojemnika wyjęła kolejnego papierosa i podpaliła.

Weszli między kontenery, a każdy ich krok wydawał się nieść za sobą stłumiony dźwięk echa. W pewnym momencie coś przykuło uwagę Colina. Jakby ciche skrobanie dobiegające z wnętrza jednej z metalowych skrzyń. Było to o tyle dziwne, ponieważ wedle raportu kontenerowiec wpływający do portu miał przewozić tylko towary handlowe.

Bez istot żywych. Zwierząt... czy tym bardziej ludzi.

Odwrócił wzrok, żeby chwilowo o tym nie myśleć. Żadnych pochopnych ruchów. Kilka metrów przed sobą usłyszeli głośną kłótnie. Przyspieszył kroku, jak najszybciej chcąc skonfrontować się z ludźmi odpowiedzialnymi za transport.

Na podwyższeniu stała trójka ludzi. Jeden ubrany w garnitur, ewidentnie zarządca całego przedsięwzięcia oraz dwójka w dresach, kapokach i gumowych kaloszach do połowy łydki. Zacięcie kłócili się, nawet nie zauważając przybycia policji.

— Pośpiesz swoich ludzi, Tyler — rzucił mężczyzna w białym garniturze. W dłoni trzymał telefon, a jego gałki oczne szybko sunęły po treści wiadomości, którą przed chwilą dostał. — Nie mamy całego dnia. Musimy skończyć przed piętnastą.

— Oczywiście, panie Axel.

— Dla kogo panowie pracują? — zapytał Colin, zanim którykolwiek z mężczyzn zdołał oddalić się.

Odwrócili się, szukając wzrokiem właściciela niskiego głosu. Widok dwójki ludzi w policyjnym mundurze nie wprawił ich w szok. Często mieli porachunki z władzami, bo w porcie zdarzało się stosunkowo najwięcej przestępstw w całym mieście Deveport.

Biznesman schował telefon do kieszonki marynarki, a dłonie do przednich, w spodniach. Zeskoczył na beton, jednak wciąż przewyższał Colina o głowę.

— Z kim mam przyjemność rozmawiać? — zapytał.

— Detektyw Colin Privon — przedstawił się.

W innych miastach widok broni przymocowanej do pasa mógłby być wystarczającym potwierdzeniem jego słów. Znajdowali się jednak w Deveport, gdzie spluwę posiadał czasami nawet i bezdomny. Coś takiego jak pozwolenie obowiązywało jedynie na papierze. Jednakże jeśli przychodziło co do czego to okazywało się, że miasto wyjęte jest spod prawa.

Vice VersaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz