Rozdział 11

131 9 2
                                    

Leżałem w ciemnej sypialni na środku materaca, ślepo wpatrując się w sufit. Było mi zimno, chociaż temperatura na zewnątrz wynosiła dwadzieścia stopni.

Nic dziś nie jadłem. Cierpiałem na jadłowstręt, który przychodził do mnie raz na jakiś czas i utrzymywał się parę dni. Chyba znowu schudłem, bo musiałem zapiąć pasek jeszcze ciaśniej niż dwa tygodnie temu.

Była pierwsza w nocy, a ja mimo leżenia w łóżku od ponad godziny, nie zmrużyłem oka. Westchnąłem ciężko. Znowu ogarnęła mnie bezsilność i bezsens.

W końcu postanowiłem wstać. Spuściłem nogi z materaca i pochyliłem się do przodu. Schowałem twarz w dłoniach, przez sekundę zastanawiając się nad swoim żywotem.

Przecież nie mógł być aż tak nużący...

Chwyciłem za dżinsy z poprzedniego dnia i bluzę. Opuściłem pomieszczenie, po drodze chwytając telefon, papierosy i klucze do mieszkania. Założyłem buty. Wyprostowałem się, zdjąłem z wieszaka kurtkę, i dłużej nie mogąc wytrzymać w mieszkaniu wyszedłem na klatkę. Zakluczyłem drzwi i zbiegłem schodami na dół, niemal wypadając na świeże powietrze.

Stanąłem zdyszany, biorąc ciężki oddech. Znów musiałem uciec. Tylko wcale mnie to nie dziwiło, bo uciekałem tyle razy od trzech lat.

Ruszyłem przed siebie, podświadomie wiedząc gdzie prowadziły mnie nogi. Sięgnąłem do kieszeni po paczkę papierosów. Wyjąłem jednego z nich i podpaliłem, od razu się zaciągając. Odchyliłem głowę do tyłu, spoglądając na jasne gwiazdy i srebrny księżyc. Noc była bezchmurna, a miasto o tej godzinie raczyło mnie ciszą. Parę samochodów mijało mnie, gdy szedłem chodnikiem, jednak nie było to porównywalne z hałasem po południu.

Letni wiatr owiewał moje plecy, mierzwiąc przy okazji moje włosy. Ich kosmyki unosiły się i opadały każdy w inną stronę. Zaciągałem się tytoniem, delektując się jego zapachem i uspokajającym uczuciem w płucach.

Mijałem domy spowite ciemnością. Nic nie rzucało mi się w oczy. Uliczne lampy rozświetlały drogę, a ja wciąż szedłem raz po raz przykładając papierosa do ust.

Wtargnąłem na znane mi osiedle tych samych rozmiarów, typowych amerykańskich domów. Porzuciłem niedopałek i stanąłem przed drewnianymi drzwiami frontowymi.

Usiadłem na werandzie. Dotarłem. Ale co z tego, skoro i w tym domu światła się nie świeciły?

Czy byłem na tyle głupi, aby próbować wyciągnąć ją w środku nocy? Czy naprawdę tego tak beznadziejnie potrzebowałem? Aby zobaczyć jej piękne niebieskie oczy i delikatny uśmiech, który wstydliwie mi posyłała?

Podszedłem do jej okna. Jej pokój znajdował się na piętrze więc byłem zmuszony podnieść głowę. Zaciągnięte zasłonki w połowie zasłaniały mi widok.

Jej pokój nie miał balkonu przez wielkie okna ciągnące się od podłogi do sufitu. Aby chronić swoją prywatność musiała zamontować firanki. Zauważyłem jednak, że cień na jej sypialnie rzucało wyrośnięte drzewo w ogrodzie tuż koło pierwszego okna.

Uniosłem mały kamyk i rzuciłem przed siebie trafiając w szybę.

Wyciągnąłem telefon, a jasność ekranu oślepiła mnie na chwilę. Zmrużyłem oczy, wyszukując Isabellę w kontaktach. Wstukałem wiadomość i nie myśląc nacisnąłem przycisk wyślij.

JACOB EVANS: Jesteś w domu?

Czekałem kilka minut na odpowiedź. Miałem nadzieję, że nie spała lub jej nie obudzę. Jeśli nie odpisałaby w przeciągu dziesięciu minut po prostu bym ją usunął. Zamiast tego moje palce mimowolnie napisały kolejną.

Była Blaskiem Podczas Mroku (Dodatek: Blask i Mrok)| W TRAKCIEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz