Jakiś czas później...
***
Przejechałem dobre kilka kilometrów, by w końcu zsiąść z konia i odpocząć. Siedzenie na tym koniu trochę mnie bolało, mimo tego, że siedziałem na siodle. Do Chicago miałem jeszcze sporo do przejechania. Zbliżał się wieczór, a ja znajdowałem się praktycznie na środku wiaduktu. Tutaj nie było żadnej dobrej kryjówki, by przeczekać noc, więc od razu po krótkim odpoczynku wsiadłem na konia i ruszyłem galopem dalej, by zdążyć przy zmrokiem. Rozglądałem się za jakiś dobrym miejscem na nocleg, jednak oprócz porzuconych samochodów nic innego na wiadukcie nie było.
Przejechałem przez wiadukt i zagłębiłem się w las. Ciemny, mroczny las, do którego nawet najśmielszy ocalony by się nie zapuszczał. Mnóstwo drzew i mała odległość pomiędzy nimi sprawia, że las jest jednym z najgorszych i jednym z najlepszych miejsc na spędzenie pandemii. Raz ojciec mi mówił (jak nie był pijany), że las to dobre miejsce na wyciszenie się. Z dala od miast i jego zgiełku. W pierwszych dniach pandemii przypomniałem sobie te słowa i postanowiłem je wykorzystać. Opuściłem Nowy Jork i udałem się do pierwszego, lepszego lasu.
Jednak okazało się, że przetrwanie w takim lesie to nie taka prosta sprawa. Na początku brakowało mi zapasów, później przyszła zima, a następnie miałem problem z horda zarażonych. To wszystko nauczyło mnie, że muszę być w ciągłym ruchu i nie zatrzymywać się w jednym miejscu na dłużej niż jeden dzień.
I takim sposobem przeżyłem te cholerne pięć lat. Aż trudno mi było w to uwierzyć.
Z zamyślenia wyrwał mnie jakiś okrzyk, niby ludzki, ale trochę bardziej donośniejszy. Zarażony? Nie, to nie był on, znałem krzyki zarażonych, to było cos innego. Niedzwiedź? Też nie. Zatrzymałem konia, by przez chwilę pomyśleć. Jednak kiedy tylko zatrzymałem konia, nagle rozległ się wystrzał z broni palnej. Niewiele myśląc, wymierzyłem ze swojego karabinu snajperskiego, szukając tego, kto strzelał. Niestety, koń, słysząc strzały, przestraszy się i zaczął galopować przed siebie, ze mną oczywiście na grzbiecie.
Z ledwością udało mi się spaść z grzbietu konia. Koń galopował, a ja co i rusz odwracałem się za siebie, nadal szukając wzrokiem tego, który do mnie strzelał. Odwracałem się tak jak jakiś skończony debil. Po chwili zauważyłem trzy konie, które galopowały za mną. Na początku myślałem, że to po prostu dziko żyjące konie, ale kiedy zobaczyłem na ich grzbietach jeźdźców, zrozumiałem, że na pewno oni strzelali.
Mój koń przyspieszył. Musiałem jak najszybciej zgubić pościg. Tamci jednak nie tak łatwo odpuszczali, ciągle do mnie strzelali, próbując tym sposobem mnie zrzucić z konia. Jednak ja miałem głowę oraz ciało nisko i nie dawałem się tak łatwo strącić z konia. Ale tamci nie odpuszczali.
Po chwili wybiegliśmy na drogę, ciągnącą się przez las. Niedaleko znajdował się most, który musiałem przejechać. Chociaż nie wiedziałem, czy da mi to jakąś przewagę z tamtymi jedźcami, to i tak musiałem pokonać ten most. Jednakże szczęście mnie chyba opuściło, gdyż kilka metrów przed mostem usłyszałem huk wystrzału, a potem mój koń runął na ziemię, a ja wraz z nim, lecz ja przeturlałem się jeszcze z dwa metry, by w końcu się zatrzymać.
Wstałem z ziemi, ale po chwili znów na niej leżałem, gdyż nie miałem w ogóle sił. Nagle zaczął padać śnieg, a potem zawiał zimny, porywisty wiatr. Karabin spadł mi z ramienia i leżał teraz między mną a rannym koniem. Po chwili usłyszałem stukot konnych nóg, które robiły się coraz głośniejsze. To oznaczało, że moi prześladowcy jednak nie odpuszczą mi tak łatwo. Moją jedyną szansą na ratunek było zastrzelenie tych gości, ale karabin leżał metr ode mnie, a przy sobie miałem tylko rewolwer, w dodatku nie mogłem praktycznie wstać na nogi. Musiałem się doczołgać do tego karabinu.
CZYTASZ
Pandemic [Ukończone]
AdventureTen świat nie jest już taki, jaki był kiedyś... W 2020 roku obywatele Stanów Zjednoczonych Ameryki oraz innych państw świata zmagają się z niebezpiecznym, nieznanym dotąd wirusem. Kilka miesięcy po pierwszym zakażeniu, wirus zaczął mutować i zamieni...