Avonlea, Kanada, 30 listopada 1902 roku
– To Avonlea. To naprawdę Avonlea! – powiedziała ze wzruszeniem Ania, stojąc na dworcu po wyjściu z pociągu.
– I wiesz, co to jeszcze oznacza? – odezwał się Gilbert. – Nareszcie będziemy mieszkać sami. Tylko we dwoje. W NASZYM domu. Koniec ze spaniem w pociągu czy na statku, albo w posiadłościach mojego wuja, gdzie nie mieliśmy żadnej prywatności. Będziemy tam ja i ty.
– I ja – wtrącił Pat.
– I, naturalnie, ja – dodał z dumą Mat.
Tylko Ania była wtedy w stanie rozszyfrować prawdziwe emocje swojego męża. Uśmiechał się ironicznie, powstrzymując się przed zbędnym aktem agresji słownej lub fizycznej. Bliźnięta zdążyły nieźle zagrać mu na nerwach przez ten miesiąc na statku, co było nie lada osiągnięciem, zważywszy na to, że Gilberta nie było łatwo zdenerwować.
Swój pomysł przeprowadzki do Kanady uzasadnili dość pobieżnie. To przede wszystkim Mat uparł się, że za nimi pojedzie, a Pat po prostu nie potrafił żyć bez swojego brata. Po całym dniu dyskusji (i picia whisky) postanowili, że zabiorą ze sobą wszystkie oszczędności, pożegnają się z rodzicami i wsiądą na statek. Gilbert z grzeczności zgodził się udzielić im noclegu przez parę dni, góra tygodni, zanim nie znajdą sobie własnego domu. Jednak w trakcie podróży Shirleyowie potrafili zachodzić do ich kajuty nawet w środku nocy, na „rodzinnego kieliszka”, po czym plotli trzy po trzy bez opamiętania, nie dając im dojść do słowa. Gdy wyjątkowo młodemu małżeństwu udało się na chwilę zostać we dwójkę, Gilbert powiedział Ani, że jeszcze jeden taki miesiąc, a trafiłby na oddział dla obłąkanych. Z jednej strony dziewczynę okrutnie bawiła jego złość, a z drugiej było jej go strasznie żal. Ona nie miała nic przeciwko ekscentrycznym osobowościom wujków. W głębi duszy wręcz się cieszyła, że nie będzie musiała rozstawać się z całą rodziną. Czuła się trochę, jakby zjadła ciastko i miała ciastko. Wróciła do Avonlea, gdzie mieszkali jej najbliżsi i zarazem nie straciła osobistego kontaktu z tymi, których odnalazła. Mimo to, rozumiała, że dla Gilberta byli to ludzie niemalże obcy, którzy w dodatku przez miesiąc w Edynburgu nie okazywali mu za wiele szacunku, a Pat wciąż miewał wyskoki, kiedy obrażał go bez żadnego wyraźnego powodu. Oprócz tego, nie potrafili się oduczyć nazywania go Anglikiem, choć prosił ich, by tego nie robili.
Kiedy jechali powozem z dworca do posiadłości, Pat i Mat bardzo głośno grali w jedną ze swoich ulubionych gier – szukanie rymów.
– Pozerstwo.
– Jubilerstwo.
– Szermierstwo.
– Takie słowo nie istnieje.
– To niech będzie fałszerstwo.
– A może tak morderstwo? – mruknął pod nosem Gilbert, a Ania zdzieliła go rękawiczką w pierś.
– Przysięga Hipokratesa, drogi mężu – przypomniała mu szeptem.
– Mogłem nie zostawać lekarzem. Mogłem zostać chemikiem albo biologiem. Wtedy nie wiązałaby mnie ta przysięga.
– Kogo chcemy mordować? – wtrącił Mat.
– Nie spodoba ci się ten pomysł.
– Hej! Widzę już nasz dom – wykrzyknęła radośnie Ania, zanim ta konwersacja zdążyła zejść na niewłaściwe tory.
Od tej chwili minęły zaledwie trzy minuty do dotarcia na miejsce. Gdy wysiedli z powozu i zaczęli zdejmować bagaże, Pat przystanął, kładąc dłonie na biodrach i przyjrzał się domostwu. Zagwizdał.
CZYTASZ
Till death us do part - Shirbert
FanfictionProwadząca idealne życie Ania, zbliżająca się do zenitu swojego życiowego szczęścia, musi zmierzyć się z prawdopodobną wizją przejścia swej ziemskiej wędrówki bez osoby, która miała stać się częścią jej codzienności. Gilbert, powoli godzący się ze s...