Toronto, Kanada, maj 1904 roku
– Panie Blythe?
– Panie Blythe, czy pan nas słyszy?
– Panie Blythe, proszę się obudzić…
Dopiero po kilkunastu pytaniach i kilku szturchnięciach, Gilbert niemrawo uchylił powieki. Przez chwilę nie potrafił połączyć faktów. Nie wiedział ani gdzie się znajdował, ani po co, ani, tym bardziej, kim byli ludzie wokół niego. Nie rozpoznawał ich twarzy nawet kilka minut po pozornym odzyskaniu przytomności. Dopiero po tym czasie skojarzył profesora Robertsona, wciąż bez zrozumienia dla twarzy studentów, którzy zostali wyznaczeni, by mu pomagać i robili to bezustannie od dwóch miesięcy.
– Profesorze Robertson? – odezwał się cicho. – Dlaczego nie jestem w Avonlea?
– Przyjechał tu pan dwa miesiące temu, żeby kontynuować badania nad antybiotykiem. Proszę się położyć.
Robertson przez te kilka tygodni cały czas kontrolował sytuację. Niestety coraz częściej zdarzały się ciężkie chwile, w których Gilbert padał nieprzytomny i tracił kontakt z rzeczywistością przez narastającą anemię, coraz trudniejszą do opanowania oraz postępującą niewydolność serca, której tempo stawało się coraz bardziej zawrotne. Wszystko miało ciąg przyczynowo-skutkowy. Blythe przepracowywał się do tego stopnia, że jego serce nie nadążało. W dodatku właśnie przez nie nie miał apetytu i nie chciał jeść, ostatecznie nabawiając się ponownej anemii. Zdecydowanie w poprawie nie pomagał mu fakt, że wciąż wykasływał krew, co dodatkowo obniżało mu poziom żelaza. Jego stan był ciężki. Niektórzy mający z nim styczność nie mogli wyjść z podziwu, że wciąż się trzymał. W tym profesor Robertson.
Trzy godziny później, gdy podana mu kroplówka zaczęła naprawdę działać, Gilbert obudził się z pragnieniem natychmiastowego powrotu do pracy.
– Pan oszalał – powiedział mu Robertson. – Pan naprawdę zwariował.
– Przyjechałem tu w konkretnym celu – zapierał się.
– Owszem, żeby wynaleźć antybiotyk, a nie umrzeć z wycieńczenia. Gdyby dzisiaj, w tym stanie, wrócił pan do domu, pańska żona powiesiłaby mnie na szubienicy i nie miałaby najmniejszych wyrzutów sumienia. Stracił pan chyba połowę masy ciała i wygląda pan jak śmierć. Nawet tak szlachetna misja nie jest warta tego poświęcenia.
– Tysiące moich rówieśników ginie na wojnach, poświęcając się w sprawach rzekomo większych, niż ich życie. Nie widzę, w czym moje jest tu więcej warte.
– To praca w laboratorium. Nie wojna.
– Ależ to jest wojna, profesorze. Wręcz istotniejsza, niż te wywołane przez człowieka, bo tutaj jedna ofiara może darować życie milionom. W wojnach zbrojnych tysiące oddają życie za…? No właśnie, za co? Za konflikt, który ludzie sami wywołali? Za terytoria kilka tysięcy kilometrów stąd, do których i tak nie powinniśmy mieć praw? Gdybym był zdrowy, ten problem w ogóle by nie istniał. Ale nie jestem. I jeśli będzie trzeba, zrobię wszystko, łącznie z oddaniem własnego życia, żeby wynaleźć ten antybiotyk. Niech pan mnie nie powstrzymuje. Choćbym bym był w stanie agonii. Czuję, że to się uda dziś. Ja to po prostu wiem.
– Oby pan miał rację, bo ja mam coraz gorsze przeczucia. Ale to pana wiara doprowadziła nas do tego miejsca, dlatego nie będę się kłócić. Proszę tylko nie umierać tutaj, bo naprawdę boję się pana żony.
Gilbert myślał, że powiedział to tylko w żarcie, ale nie zobaczył na jego twarzy uśmiechu. To jedynie bardziej go rozbawiło. Uznał w myślach, że nadawał się na jej męża choćby dlatego, że jako jeden z nielicznych mężczyzn się jej nie bał. Bał się ją zranić, ale nie bał się jej.
CZYTASZ
Till death us do part - Shirbert
FanfictionProwadząca idealne życie Ania, zbliżająca się do zenitu swojego życiowego szczęścia, musi zmierzyć się z prawdopodobną wizją przejścia swej ziemskiej wędrówki bez osoby, która miała stać się częścią jej codzienności. Gilbert, powoli godzący się ze s...