26. To nie kara.

263 10 5
                                    

Ośmiolatek leżał w swoim łóżku, wpatrując się   w kawałek odpadającej się farby na suficie, myśląc o tym, jak to jest mieć spokojne noce. Zasnąć i się nie obudzić. Zasnąć i nie mieć koszmarów. Był małym chłopcem i takie myśli nie powinny w ogóle do niego przychodzić, a jednak gdy nastawał wieczór i czas, aby pójść spać myślał. I myślał. Tworzył w głowie obrazy ciemności, aby zaspokoić swój dziecięcy strach, który od pierwszej nocy utworzył w jego ciele klatkę, która nie pozwalała jego sercu się rozkurczyć.

Usłyszał pukanie do drzwi, więc automatycznie napiął mięśnie.

Ratuj się, Aiden. — Głos w głowie go wołał.

Skrzypienie drzwi było dla niego bolesnym dźwiękiem, który rozrywał mu bębenki.

— Cześć, synku. — Na melodyjny dźwięk głosu ojca rozluźnił swoje ciało, obracając się w jego stronę. — Będę jechał do pracy, ale chciałem cię zobaczyć.

Mężczyzna zawsze przychodził do synów przed nocną zmianą w policji. Chciał na wszelki wypadek ich zobaczyć i wyznać, że ich kocha. Jego praca była ryzykowna i wiedział, że każde wyjście z domu mogło być jego ostatnim.

Kucnął przed łóżkiem chłopca, zgarniając z jego czoła zbłąkane, lekko wilgotne kosmyki. Opatulił synka szczelniej kołdrą, po czym wepchał materiał pod materac, żeby w nocy do ciałka Aidena nie docierało zimne powietrze. Nie chciał, aby synkowi było zimno w nocy.

— Tatusiu, bądź bezpieczny — wymruczał chłopiec, przyciskając piąstkę do policzka. — Potrzebujemy cię.

Nie chciał mu obiecywać, czegoś co mogło być kłamstwem, więc powiedział tylko:

— Dobrze.

Podniósł się odrobinę na kolanach, po czym ucałował skroń synka.

— Kocham cię, synku. Śpij dobrze. Niech twoje sny będą pełne kolorów — szepnął, prostując sylwetkę.

Chłopiec pokiwał jedynie głową, zamykając powieki, żeby popaść w macki snu.

Księżyc świecił, dając dziecięcemu pokojowi odrobinę światła. Aiden to widział, gdy obudziło go szturchanie za ramię. Zamrugał, widząc przed sobą nie tylko blask naturalnej satelity ziemskiej, ale twarz kobiety.

— Mamo, proszę… — zaczął łkać, bo wiedział.

— Ciii… Kochanie? Będziesz grzecznym chłopcem? — zapytała, głaszcząc go po policzku lodowatą dłonią.

Chłopiec się wzdrygnął. Nie było mu już ciepło. Było mu zimno, niemal jego ciało marzło od jej dotyku.

— Zawsze jestem, mamo — zaskomlał cichutko. — Nie chce mieć kary, mamo.

— To nie kara, kochanie — wyjaśniła Kimberly, zdzierając z niego kołdrę, odrzucając ją gdzieś między jego stopami.

Skłamała.

Dla chłopca, to była kara. Bolesna, traumatyczna kara. Przestał płakać, gdy jej dłoń powędrowała do pierwszego miejsca na jego ciele. Wiedział, że to bez sensu. Nikt mu nie pomoże. Wbił wzrok w biały sufit, który był dla niego w tamtym momencie nieskazitelny, jak arcydzieło najcudowniejszego malarza na świece. Zacisnął szczękę tak mocno, że aż zęby zazgrzytały o siebie. Błagał tatę, aby wrócił.

Ale nie wrócił. Nigdy nie wracał na czas.

Gdy skończyła, to co zaczęła, zostawiła go. Pociągnął granatową piżamę w autka na siebie, po czym zszedł z łóżka na podłogę. Nie chciał spać, już na materacu. Skulił się w kłębek, jak kot, przyciągając kolana pod brodę. Zacisnął powieki, czując na policzku łzę, która spływała na dywanik z obrazkiem uśmiechniętego zygzaka McQueena. Przywołał do siebie słowa taty: ,,Niech twoje sny będą pełne kolorów.’’ Nie były. Były czarno białe i przerażające.

Krew DiabłaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz