Szorstka, postrzępiona tkanina barwy starego popiołu owijała jego twarz niczym pogrzebowy całun, skrywając przed światem jego bursztynowe oczy. Ciemność zawsze mu towarzyszyła, gęsta i nieprzenikniona, otaczając go z matczyną czułością, była ona nieodłączną częścią jego życia. Bliższa niż matka, której nigdy nie poznał i której obecności nawet nie poczuł. Każdy oddech przychodził mu z trudem, jakby powietrze wokół niego zgęstniało do konsystencji gorących smolistych oparów. Szamotał się, lecz na próżno. Gruby, długi lniany sznur ciasno oplatał jego chudą szyję, ciągnąc go naprzód, podczas gdy mocne liny krępowały nadgarstki za plecami. Przy najmniejszej próbie odpoczynku, bezlitosne lniane włókna raniły jego skórę niczym pazury drapieżnika. Każde konwulsyjne szarpnięcie potęgowało katusze, zaciskając pętlę na gardle i drążąc coraz głębsze rany. Oddech więzł w piersi, a każdy krok stawał się walką z narastającym bólem i wyczerpaniem. Serce młóciło mu w klatce rozpaczliwym rytmem, jakby pragnęło wydostać się z więzienia kości i uciec w nieznane, lecz ciemność, zaborcza i nieubłagana, wchłaniała go w swoje matczyne objęcia. Przyjął ją jako nieodłączną towarzyszkę swego jestestwa. Pogodził się już dawno z tym losem, świadom, że nigdy nie był i nigdy nie będzie panem własnego życia. Dlatego nie walczył, nie opierał się nieuchronnemu.
Niczym zwierzę na uwięzi, zmuszony był kroczyć wyznaczoną mu ścieżką wśród gęstych kniei. Bosy marsz stawał się udręką na drodze usianej ostrymi łupkami kamieni. Długie godziny wlekły się w nieskończoność, a cierpienie narastało z kolejnym stąpnięciem, gdy skaliste ostrza rozdzierały skórę na stopach, pozostawiając głębokie, krwawiące rany. Sączyła się z nich posoka, kreśląc za nim krwawe ślady niczym znaki pozostawione przez ranne dzikie zwierzę, uciekające przed nieubłaganym łowcą.
Oprawcy nie okazywali najmniejszej krzty litości, wlokąc go nieubłaganie naprzód, zupełnie niewzruszeni jego cierpieniem. W oddali słychać było jedynie narastający cichy szmer wód, który zdawał się być jedynym świadkiem jego udręki. Był jedynie marionetką w rękach swych panów, bezwolnie poruszającą się w rytm szarpnięć liny. Każdy jego krok, każdy gest, były dyktowane przez nieubłaganą wolę lalkarzy, którzy z sadystyczną rozkoszą pociągali za nitki jego losu. W jego umyśle tliło się już tylko jedno pragnienie: aby to wszystko dobiegło wreszcie końca. Pragnął, by ciemność, niczym litościwa matka, ukołysała go do ostatniego spoczynku, uwalniając od cierpienia i nieskończonej udręki.
Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów opuścił wilgotną, ciasną celę. Przez lata jego światem były jedynie cztery ściany i panujący w nich mrok. Aż do teraz nie czuł zapachów starego lasu, nigdy dotąd nie poczuł ciepła słońca na skórze ani nie wiedział, jak wygląda słoneczne niebo. Może ten widok zatarł się w jego pamięci, a może nigdy nie był mu dany. Inne komnaty, do których co jakiś czas wleczono młodzieńca, przynosiły jedynie nowe odmiany kaźni i męki. Żywot zamkniętego w celi był wszystkim, co znał od najwcześniejszych wspomnień. Ludzkie głosy mieszały się tu z rozpaczliwymi krzykami agonii, tworząc symfonię cierpienia, która rozbrzmiewała w ponurych murach tamtego podziemnego przybytku zapomnianego przez bogów. Jego życie było nieustanną torturą, niekończącym pasmem cierpień, przez które musiał przechodzić raz za razem, niczym przez kręgi piekielne.
Spomiędzy zielonych konarów spływały ostatnie promienie zachodzącego słońca, rozświetlając gęstwinę lasu tajemniczą, rubinową poświatą. Liściaste korony drzew kołysały się lekko na podmuchu wieczornego wiewu, szeleszcząc niczym setki cichych elfich szeptów. Ciszę przerywały jedynie pomruki dzikich stworzeń i narastający plusk strumienia. Przed młodzieńcem rozbrzmiewały dwa głosy mężczyzn, prowadzących ożywioną rozmowę. Rozpoznawał te głosy, choć prawdziwych twarzy ich właścicieli nigdy dotąd nie dane mu było ujrzeć. Znał jedynie ich maski i karmazynowe płaszcze, w których kryli się niczym zjawy z koszmaru. Teraz te głosy odbijały się echem w odmętach jego pamięci, przywołując koszmarne obrazy Nory - miejsca, które Karmazynowe Płaszcze nazywały jego domem.
Nie były to jednak żadne zjawy, lecz ludzie z krwi i kości, członkowie Bractwa zwanego Krwawą Komedią. Na jego czele stali ci, którzy skrywali twarze za maskami błaznów. Białe, zimne jak lód maski, na których czołach widniały czarne cyfry w starym języku Morrok, a wykrzywione czarne usta wydawały się wiecznie rozciągać w piekielnym grymasie. Te maski, wraz z krwawymi szatami, były symbolem ich wszechwładnej potęgi, którą sprawowali w podziemiach.
Głosy, które wiodły go na sznurze, należały do zamaskowanych mężczyzn opatrzonych numerami. Pierwszy nosił oznaczenie dziewięćdziesiąt jeden, co w starożytnym języku Morrok brzmiało "Mirnir". Drugi zaś miał wyryty numer osiemdziesiąt cztery, czyli "Rekar" w tej zapomnianej mowie. Ich zimne, beznamiętne maski skrywały twarze, lecz nie mogły stłumić władczego tonu ich głosów, które rozbrzmiewały echem w gęstwinie lasu. Słowa ich były niczym chłodne sztylety, wbijające się w duszę młodzieńca, który żył w nieustannym strachu przed straszliwymi katuszami i poniżeniami, jakie szykowano mu w Norze. Głosy owe nie miały w sobie krzty ludzkiego ciepła, a jedynie bezlitosne okrucieństwo i pogardę dla wszelkiego życia, okrutnie bawiąc się losem więźniów tamtego miejsca. Oni, jak i pozostali zamaskowani, których spotkał w podziemnych murach Nory, stali się dla niego uosobieniem wszelkiego zła tego świata. Każde słowo i każdy ruch przypominały mu, że w ich oczach jest tylko kolejnym numerem, łatwo zastępowalną zabawką. Czymś pozbawionym wartości, co można bez żalu porzucić.
Nagle kroki ucichły, a młodzieniec zorientował się, że oprawcy zatrzymali się w pobliżu płynącej wody. W jego stronę ruszył jeden z mężczyzn. Bez słowa ostrzeżenia kat zamachnął się i potężnym kopniakiem żelaznego buta uderzył chłopca wprost w żebra. Fala przeszywającego bólu rozlała się po całym jego ciele. Siła uderzenia była tak potężna, że miał wrażenie, jakby jego kości rozpadły się na drzazgi. Zgiął się wpół, łapczywie chwytając powietrze. Łzy cisnęły mu się do oczu, a on walczył, by nie stracić przytomności od rozdzierającego bólu.
Kat spoglądał na niego z lodowatą pogardą, czerpał perwersyjną satysfakcję z zadawanego cierpienia. Jego oczy błyszczały okrutną rozkoszą przy każdym skurczu bólu przeszywającym ciało ofiary. W jego umyśle nieustannie kiełkowały nowe, wymyślne sposoby zadawania męki bezbronnym więźniom, którzy mieli nieszczęście znaleźć się pod jego opieką.
CZYTASZ
Kroniki Averonu: R106 (18+)
FantasyObiekt R106. Dwa słowa, które definiują całe jego istnienie. Dwa słowa, które przypominają mu każdego dnia, że nie jest człowiekiem. Że nie ma prawa do wolności, do własnego życia, do domu, do rodziny. Nie ma nawet prawa do własnego imienia. Jest ty...