W oddali oprawcy dostrzegli dwa światła, które wkrótce rozdzieliły się w cztery. Migoczące punkty zaczęły powoli sunąć w ich kierunku, rozpraszając mrok nocy. Z początku były to jedynie blade punkciki na horyzoncie, jednak z każdą chwilą nabierały blasku i wyrazistości. Światła zdawały się tańczyć w mroku, niczym ogniki, prowadzące wędrowców przez nieprzebyte ostępy nocy. Ich chybotliwy blask przywodził na myśl płomienie świec, targane przez wiatr. Gdy światła zbliżyły się na tyle, by można było dostrzec ich źródło, okazało się, że to latarnie powozowe, oświetlające drogę.
- Grubas już jedzie! - krzyknął Rekar, szturchając łokciem wspólnika.
- No, wreszcie! Pół dnia wlekliśmy się tu przez te wertepy - mruknął Mirnir, masując ramię. - Spójrz tylko na ten powóz, ten to nie szczędził miedziaków.
- Ta, musi mieć więcej kasy niż jego stara ma klientów - rzekł Rekar, po czym obaj zarechotali. - Ciekawe, ile mu zajęło zbieranie tego majątku. Założę się, że oskubywał biedaków do ostatniej miedzi.
- A może własną matkę sprzedawał, kto wie... - dorzucił Mirnir, a jego białe zęby błysnęły w szyderczym uśmiechu.
Obaj wybuchli śmiechem, czerpiąc rozbawienie z własnych kpin, które ożywiały ich humory.
Dwa ogromne gniade rumaki z impetem ciągnęły ciężki wóz załadowany po brzegi różnorodnymi dobrami, których ilość mogła przyprawić o zawrót głowy. Woźnica, odziany w jasnobrązowy płaszcz z garbowanej skóry, z wprawą dzierżył lejce, a na jego głowie dumnie spoczywał kapelusz. Metalowe obręcze kół toczących się po kamienistej leśnej drodze rozdzierały ciszę złowieszczym zgrzytem, jakby same demony piekieł toczyły swe młyńskie kamienie. Gruby drąg dyszla uginał się pod ciężarem, przypominając napięty łuk, gotów do wypuszczenia strzały. Konie parskały z wysiłku, ich mięśnie napinały się pod błyszczącą sierścią, ukazując piękno i potęgę stworzeń, które niosły na swych grzbietach ciężar ludzkiej chciwości. Za nimi podążał kolejny wóz, ciągnięty przez dwa czarne konie. Przykryty brązową płachtą, uginał się pod ciężarem długich drewnianych skrzyń.
Gdy pierwszy wóz zatrzymał się w chmurze kurzu, z jego wnętrza wysiadło dwóch rosłych, łysych mężczyzn, którzy zastygli po obu stronach drzwi wozu. Ich lniane koszule, barwy wypłowiałej kości, opinały muskularne ramiona, skrzyżowane na szerokich piersiach. Twarze, pokryte bliznami, miały surowy, beznamiętny wyraz, jakby od dawna nie znały innej emocji poza zimnym zdecydowaniem. Przy pasie mieli buławy, które zdawały się być naturalnym przedłużeniem ich brutalnej natury.
Kupiec, otyły blondyn o twarzy czerwonej niczym dojrzałe jabłko, wygramolił się z powozu, drżąc w zielonym, aksamitnym kaftanie, który z trudem mieścił jego opasłe ciało. Obwisłe policzki nadawały mu wygląd wiejskiego parobka po całym dniu ciężkiej pracy. Z jego ust buchała woń alkoholu tak intensywna, że mogłaby oszołomić nawet najbardziej zaprawionego w bojach pijaka. Gdy stanął pomiędzy swoimi wartownikami, ledwie sięgał im do ramion. Przemówił tubalnym głosem, a jego słowa rozbrzmiewały w powietrzu niczym rozkazy od samego cesarza Erythry.
CZYTASZ
Kroniki Averonu: R106 (18+)
FantasyObiekt R106. Dwa słowa, które definiują całe jego istnienie. Dwa słowa, które przypominają mu każdego dnia, że nie jest człowiekiem. Że nie ma prawa do wolności, do własnego życia, do domu, do rodziny. Nie ma nawet prawa do własnego imienia. Jest ty...