Rozdział 12

33 4 0
                                    



Południowy trawers góry Rhon to niezbyt łatwa trasa. Zważywszy na to, że aby przedostać się do Westerii trzeba przekroczyć Leffaran w jej górnym biegu, to najtrudniejsza, lecz również najszybsza droga do sąsiedniego kraju.

Drugiego dnia od rozmowy z elfem Lilli staje na brzegu Wielkiej Rzeki i bierze głęboki oddech. Żeby przebyć tą kipiel bez mostu trzeba być szaleńcem – stwierdza kwaśno – lecz kto powiedział, że ja jestem normalna? Raz kozie śmierć – dodaje kreśląc znak klepsydry na czole, oddając się pod pieczę bogom.

Idzie pewnie poprzez spieniony i rwący nurt rzeki. Może nie całkiem przez. I nie całkiem idzie. I nie do końca pewnie.

Może raczej skacze po śliskich kamieniach ciągnąc za sobą wierzgającego konia i wstrzymując oddech z przerażenia, aby nie zacząć krzyczeć. No cóż, czas gonił i nie może pozwolić sobie na wydłużenie trasy.

Przejście rzeki zajmuje jej pół dnia, więc na brzegu, zmęczona fizycznie i psychicznie, kładzie się i idzie spać. Nie dba o dzikie zwierzęta, o pogodę, o inne niebezpieczeństwa. Teraz liczy się tylko odpoczynek, aby jutro wstać szybko, wcześnie i w pełni sił.

Rankiem dzieje się to, co Lilli przewidziała. Jej zaspane oczy nie są w stanie widzieć ostro, a jeszcze na wpół śpiący umysł nie działa odpowiednio. Lecz mimo to, dziewczyna wstaje, wskakuje na siodło i rusza kłusem na południowy zachód. Do stolicy Westerii. Do Wrena.

W obu krajach i ich prowincjach mówi się tym samym językiem. Rozpad na dwa państwa nastąpił pięćset lat temu, więc narzecza różnią się trochę. Każdy, nawet półgłuchy człowiek jest w stanie rozróżnić mieszkańców Serinu i Westerii. Lilli, dodatkowo, przebywając we wschodniej części świata, nauczyła się charakterystycznego, śpiewnego akcentu i mimo, że nie pochodzi z tamtych regionów, wszyscy biorą ją za człowieka ze wschodu. Zawsze, gdy podróżowała, podawała się za zubożałego szlachcica służącego panu na zamku Lust. I wszyscy jej wierzyli. Wierzyli, lecz nie zmieniało to faktu, że obywatele Serinu są uznawani poniekąd za szpiegów i niezbyt akceptowani w społeczeństwie sąsiedniego kraju.

Teraz, będąc w drodze do stolicy Westerii, i to z dosyć dziwnego kierunku, dziewczyna nie spotyka się ze zdziwieniem czy nienawiścią. Większość wieśniaków i mieszczan nie wykazuje większego zainteresowania jej osobą. Jakby wrogowie co dzień maszerowali przez ich kraj. Wieś, przez którą aktualnie jedzie wydaje się wymarła. Robi się coraz ciekawiej – stwierdza Lilli, a jak gdyby na potwierdzenie jej słów, z chaty wynurza się chłop, wysoki i barczysty. Łapie jej konia za uzdę i z miłym, niemalże do przesady, uśmiechem pyta:

- A panicz wielmożny to na ten zjazd zmierza? – niski, basowy głos niezbyt się jej podoba, lecz mina wieśniaka przeczy jego aparycji.

- Jaki zjazd? – Lilli spod kaptura marszczy brwi w konsternacji. Musiała tu wydarzyć się jakaś sensacja. Albo dopiero się wydarzy.

- Te, no jak im tam... - chłop zastanawia się chwilę pocierając zarośniętą szczękę. Nazwa zjazdu jest chyba poza granicami jego pojmowania – Domowe obrady, czy jakoś tak – udaje mu się wreszcie wymyślić, co wprawia ją w jeszcze większe zdumienie.

- Chyba pokojowe obrady, tak? – upewnia się.

- O! właśnie tak – przytakuje wieśniak gorliwie – wielu możnych panów z obu krajów tam zmierza. A godzin ze trzy nazad we wsi się sam królewicz zatrzymał. Tamój pojechali – wskazuje na zachód.

Serce Lilli stwierdza, że robota je przerasta i przestaje bić. Takie przypadki się nie zdarzają – ona powtarza sobie w głowie. Wren nie może być tutaj, to zbyt mało prawdopodobne. Nawet nie wie czemu jej ciało reaguje w ten sposób na samo wspomnienie królewicza. Kim on, do cholery ciężkiej, jest, żeby działać na nią w ten sposób? Przypadkowy mężczyzna, którego spotyka co chwilę i z którym musi współpracować, żeby ocalić świat. Myśli, że on nie znaczy dla niej nic więcej.

Lilli zrywa konia do galopu i tyle ją widziano. Chłop nawet nie otrzymuje podziękowań za informacje. Tylko kurz z suchej drogi otula go miękką chmurą. Mężczyzna mamrocze pod nosem coś nieprzychylnego o szlachcie z Serinu i z powrotem zanurza się w ciemności swojej chaty.

Dziewczyna pędzi na złamanie karku, mimo że nie ma pojęcia dokąd i co ją gna. Kamienie sypią się spod kopyt rozpędzonego wierzchowca, krajobraz mija i rozlewa się w odbierającym oddech pędzie. Las. Mała rzeczka. Rozległe ściernisko. Promień słońca na jej policzku. Puls magii w żyłach. Miarowe huczenie krwi.

Co ja robię? – pyta samą siebie, lecz nie zdąża z odpowiedzią, gdyż dostrzega już z dala orszak z powiewającą w górze czerwoną chorągwią. Flaga ma w prawym dolnym rogu koronę. Symbol zarezerwowany dla króla.

Co, do cholery ciężkiej, robi tutaj król? – Lilli wstrzymuje konia i zamyśla się – czy jest z nim Wren? – boi się nawet pomyśleć co miałaby zrobić, gdyby go tu nie było. Wciąż nie może zapomnieć owego uczucia towarzyszącego pocałunkowi. Spokojnie, moja droga, bez emocji – przekonuje swoją podświadomość – nic nie czułaś, tylko ci się wydaje. Nie możesz być zakochana.

W sumie czemu nie? – zaczyna ten głos w jej głowie.

Kolumna jeźdźców jest długa, lecz niezbyt liczna. Lilli wjeżdża w gęsty las obok drogi i z ukrycia obserwuje ludzi na koniach. Są bogato ubrani, lecz niemalże wszyscy młodzi. Mają na sobie myśliwskie stroje. Dziewczyna jeszcze bardziej się zbliża i wpatruje się w człowieka w środku orszaku. Młodzieńca w stroju rodziny królewskiej.

Który na pewno nie jest Wrenem.

Nagle pod kopytem jej konia trzaska złamana gałązka, a wierzchowiec się płoszy i wybiega z lasu, wprost na polanę. Tam, gdzie jest idealnie widoczny dla młodych rycerzy.

Królewicz nie-Wren przygląda się jej krytycznie i wybucha śmiechem. Jego jasne włosy opadają mu do tyłu, na kark. Ona nie wie co tak rozbawiło chłopaka. Nie zauważyła jeszcze, że z głowy spadł jej kaptur i spod skołtunionych czarnych włosów widać jej całkowicie dziewczęcą twarz.

- Spójrzcie, dziwadło zza gór przylazło aż tutaj – odzywa się królewicz do towarzyszy – rozpoczynamy polowanie! – dodaje i wskazuje na Lilli palcem – za nią! Za chwilę sobie poużywamy, jeszcze nie chędożyłem dziewki z zachodu!

- A żebyś się, kurwa, nie zdziwił – mruczy pod nosem dziewczyna, jak zwykle przestając panować nad językiem, gdy ktoś ją obraża.

Ściąga wodze wierzchowca, tak że ten staje dęba i wywabia ze swych dłoni magię. Dookoła jej ramion zaczynają kłębić się ciemnozielone smugi, czysta moc, która eksploduje i leci świszcząc w kierunku młodzieńców.

Rycerze są przerażeni, odsuwają się od królewicza, odsłaniając go na celny strzał Lilli. Pff, też mi wierność i przywiązanie do dowódcy – prycha w myślach dziewczyna spoglądając z pogardą na umierających ze strachu i zdumienia ludzi przed nią.

Magia wędruje wzdłuż ciała królewicza i powoli zaciska się na jego gardle. Lilli mruży z gniewem oczy i wyraża myśl – Nikt nie będzie nazywał mnie dziwką, ani tym bardziej chędożył. Nie może wiedzieć, że owo stwierdzenie przekazuje chłopakowi przez telepatię, a w jego oczach wywołuje jeszcze większy strach.

Jej źrenice zaczyna zasnuwać cień, a dłonie mrowią od mocy. Pohamuj się – stwierdza po chwili namysłu – nie możesz go zabić.

Gdy twarz królewicza jest już wystarczająco czerwona, Lilli puszcza więzy powstałe z magii i gniewu, a później odjeżdża bezczelnie machając w stronę zdezorientowanych rycerzy. Po chwili w drzewo stojące na wzgórzu, za którym przed sekundą zniknęła, uderza piorun. Grom z jasnego nieba. Lub ciemnej duszy.

Tam, gdzie rosną róże ~ KorektaWhere stories live. Discover now