Ogień i światło tysiąca gwiazd

72 11 1
                                    

Szłam ulicą ciesząc się przyjemną pogodą, jak na połowę września. Ludzie odpoczywali w ogródkach, po ciężkim dniu pracy. Wyglądali na szczęśliwych, dzieci bawiły się na podwórku lub jeździły na rowerach. Starsi wylegiwali się na słońcu, a rodzice z wyrazem dumy, radości i miłości spoglądali na swoje pociechy. Patrząc tak na nich zastanawiałam się czy i mi to będzie kiedyś dane, albo przynajmniej czy moja własna matka spojrzy na mnie w ten sposób.
W końcu znalazłam się pod szpitalem, przed którym zatrzymałam się na chwilę myśląc o swojej wizji ze snu. Miałam nadzieję że to jeszcze nie dziś. Odetchnęłam z ulgą kiedy zobaczyłam pierwsze osoby kręcące się w budynku. Ruszyłam dalej korytarzem prowadzącym do sali Lee. Przed jego "pokojem" nie zastałam rodziców co mnie zaniepokoiło. Podbiegłam do drzwi, które po chwili otworzyłam, panikując. To co zobaczyłam w środku przeraziło mnie jeszcze bardziej. Łóżko idealnie zaścielone, pusty stolik nocny, brak kroplówki. Sala bez braku jakiegokolwiek śladu mojego chłopaka... Zaczęło dzwonić mi w uszach, krew odpłynęła mi z twarzy. Stałam tam wpatrzona w widok za oknem. Słońce przysłoniła jedyna chmura na niebie, a ja byłam przekonana, że mój ukochany najprawdopodobniej odszedł zostawiając mnie samą. Kolejna osoba...

Moje rozmyślania przerwał kobiecy głos.

-Co ty tutaj robisz? Szukasz tego chłopaka?

Powoli odwróciłam się do jak przypuszczam pielęgniarki. Była w podeszłym wieku, z lekką siwizną. Uśmiechała się pokrzepiająco. Nie byłam w stanie cokolwiek powiedzieć więc tylko pokiwałam głową.

-Nie bój się nic mu nie jest, został przeniesiony. Chodź dziecko zaprowadzę cię.

Ruszyłyśmy korytarzem. Pielęgniarka opowiedziała mi trochę os sobie, ale także wytłumaczyła gdzie dokładnie leży Lee. Leżał pod 202.
Właśnie mijałyśmy kolejno sale o numerach 194, 195... Kiedy usłyszałam alarm. Staruszka najpierw lekko wystraszona zaczęła panikować, jednak po chwili opanowała się i zaczęła wydawać polecenia. Wszyscy mieli opuścić szpital. Wskazała mi salę 201, z której miałam wyprowadzić pacjenta. Zrobiłam tak jak chciała, choć przeklinałam los, który tak bardzo ze mnie zakpił. Tak blisko niego, a tak daleko. Wzięłam wózek stojący na początku sali i posadziłam na nim pacjenta. Nie pamiętam drogi od wyjścia z sali, wiem tylko że jakoś znalazłam się na zewnątrz wpatrzona (tak jak reszta ludzi) w ogień trawiący kolejne pokoje i piętra.
Wokół panował ogromny harmider. Kobiety płakały, chociaż bliskich miały obok siebie. Pielęgniarki próbowały coś wskórać, ale nic nie mogły zrobić, bo same były przerażone.
Zaczęłam się rozglądać za Lee i kiedy nasze spojrzenia się skrzyżowały ponad cały ten gwar przedarł się najgorszy dźwięk jaki można usłyszeć. Głos matki która straciła swoje dziecko.
-Gdzie jest moje dziecko! Nie ma go tu! - szlochała.
Dzięki mojemu nadludzkiemu słuchowi udało mi się także lekarza który ją uspokajał.
-Spokojnie na pewno gdzieś tu jest...
-Nie... nie ma go tutaj.
-Na pewno jest...
-Jestem jego matką więc wiem lepiej.
-Zaraz go znajdziemy....
-Nie on tam jest! - krzyczała.
Nie mogłam znieść jej zrozpaczenia. Ponownie skupiłam wzrok na Lee, jego mina mówiła sama za siebie. Wiedział dokładnie co planuję, jednak nie chciał abym się narażała. Mimo to nie mogłam stać bezczynnie, wiedziałam jak to jest stracić bliską nam osobę. Wybiegłam z grupy zebranych, kierując się do wejścia. Słyszałam krzyki lekarzy i oczywiście samego Lee, jednak zignorowałam to. W recepcji było pełno dymu, więc prawie nic nie widziałam i miałam problem z oddychanie. Odwróciłam się by sprawdzić czy nikt za mną nie pobiegł. Ostatnim co zobaczyłam to kilku mężczyzn biegnących w moją stronę, później tylko dym i ogień. Nie wiem co spadło, ale kompletnie zatarasowało drzwi. Uniemożliwiając wejście czy wyjście. W tym momencie powinnam zacząć panikować jak normalny rozsądny człowiek. Chociaż w sumie nie jestem normalna więc nie zrobiłam tego. Skoro przejście było zamknięte, drogę ewakuacyjną trawił ogień tylko ja mogłam pomoc dziecku które rzekomo nie wyszło na zewnątrz.
Ruszyłam korytarzem, który prowadził na odział dziecięcy. Otwierałam kolejne drzwi odczuwając coraz to wyższą temperaturę. W końcu kiedy już miałam się poddać, gdyż zostały mi ostatni pokój do sprawdzenia usłyszałam cichutkie wołanie. Szybko otworzyłam drzwi, przy okazji poparzyłam się w rękę chwytając gorącą klamkę. W tamtej chwili nie miałam czasu myśleć że coś mnie boli.
W pokoju nie było nikogo, a przynajmniej na pierwszy rzut oka. Dziecko, a właściwie chłopczyk leżał skulony pod łóżkiem. Podeszłam do niego klękając obok łóżka.
-No cześć, mały. Jak masz na imię?
chłopiec pociągnął nosem, ale odpowiedział.
-Adaś
-Miło mi cię poznać. A teraz chodź zabiorę cie do mamy.
Na tę słowa Adaś uśmiechnął się i wyszedł spod łóżka. Wstałam i wzięłam go na ręce. Odwróciłam się w stronę drzwi, które płonęły... Jedyna droga ucieczki została odcięta. Rozejrzałam się po pokoju zdenerwowana. Mój wzrok zatrzymał się na oknie. Podbiegłam do niego. Pokój znajdował się na 3 piętrze czyli jakieś 9 metrów nad ziemią. Fakt, faktem było to trochę niebezpieczne, ale musiałam zaryzykować. Chłopczyk mocno wtulił się w moja szyję popłakując. Otworzyłam okno i wdrapałam się na parapet. Teraz wizja skoku z tak wysoka przerażała mnie trochę bardziej niż kilka sekund temu. Przełknęłam głośno ślinę, zamknęłam oczy i skoczyłam. Spadałam i spadałam, aż w końcu postanowiłam otworzyć oczy. W pierwszej chwili nic nie widziałam, przez światło który zostałam oślepiona. Po chwili odzyskałam wzrok, jednak i tak coś mi tu nie pasowało. Poza tym, że unosiłam się nad ziemią światło było zbyt jasne i intensywne. Wszystko wydawało się inne, ale nie myślałam nad tym bo... UNOSIŁAM SIĘ W POWIETRZU. Spojrzałam w dół moje stopy zwisały dobre półtora metra nad gruntem. Odwróciłam głowę w tył, skąd natężenie światła było największe. Za sobą miałam... skrzydła, choć nie takie zwykłe, o ile w ogóle człowiek może posiadać jakiekolwiek skrzydła. Moje skrzydła wydawały się być utkane z promieni tysiąca gwiazd.
-Jesteś aniołem? - spytał cichutki głosik.
-Mogę być dla ciebie jeśli chcesz.
-To chcę. Będę miał najlepszego i najpiękniejszego aniołka na świecie.
Po czym przytulił mnie mocno. Uśmiechnęłam się, a my zaczęliśmy powoli opadać. Po chwili stałam już twardo na ziemi, skrzydła zniknęły. Postawiłam Adasia i chwyciłam za rączkę.
-A teraz idziemy do mamy, bo na pewno strasznie się martwi.
Ruszyliśmy spacerkiem w kierunku frontu szpitala, gdzie zebrani byli ludzie. Przy okazji poznałam trochę chłopczyka. Był w szpitalu z powodu dość poważnej choroby, która już według niego umarła. Nie dopytywałam go o jaką konkretnie chorobę chodziło, bo miał może jakieś 4\5 lat.
W końcu znaleźliśmy się po stronie drzwi głównych. Straż pożarna już była, wszyscy skupieni byli na drzwiach przy których stało kilkunastu mężczyzn, próbując odgrzebać wejście. Podeszliśmy jeszcze kilkanaście metrów, aż maluch dojrzał w tłumie matkę. Krzyknął głośno i pomimo całego zgiełku, kobieta go usłyszała. Na jej twarz wkradło się ogromne szczęście i ulgą. Chłopiec podbiegł do matki i objął ją mocno. Po chwili szepnął mamie coś na ucho przez co kobieta spojrzała na mnie. Uśmiechnęła się przez co i ja to zrobiłam.
Całej tej akcji przyglądali się wszyscy pozostali; pacjenci, personel szpitala, strażacy, gapie i mój Lee. Siedział na wózku trzymany przez pielęgniarkę. Mój uśmiech powiększył się jeszcze bardziej, a po chwili przed oczami pojawiły mi się mroczki. Nic więcej nie pamiętam. Zemdlałam.

***
Znów tygodniowe opóźnienie, na dodatek rozdział krótszy niż wszystkie pozostałe... Masakra, ale chyba tak już będzie. Za to mam w planie malą niespodziankę na święta, oczywiście jeśli znakde czas i najdzie mnie wena na pisanie. Ploseee o gwiazdeczki z nieba. Do następnego mordeczki.
Ps. Rozdział pisany na szybko, nie sprawdzony


BalanceOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz