⛧Rozdział 4⛧

765 87 23
                                    

Wciągnęłam powietrze przesycone słodkim zapachem jej skóry. Wydawał się być intensywniejszy, słodszy i bardziej pociągający niż kiedykolwiek. Kły zakuły mnie w wargi, a ciałem wstrząsną dreszcz, wywołany instynktem drapieżcy. Jej ciało było wiotkie, delikatne, bałam się, że zaraz się przewróci. Nigdy nie widziałam jej w podobnym stanie, jest teraz tak krucha i bezbronna. Jak zupełnie inna Bonnie, nie jak ta, którą znałam. Zgasł wiecznie płonący żar determinacji i siły w jej oczach. Niepokój jaki zrodził się wewnątrz mnie zaczynał przeistaczać się w strach, aż moją skórę pokryła mi gęsia skórka.

– Marcelino... – Jej głos był słaby i zachrypnięty. Zastanawiałam się czy mam naprawdę zabrać ją do szpitala czy do domu. Przełknęłam głośno ślinę. – Marcelino... Zabierz mnie stąd...

– Zaraz cię zabiorę. Oprzyj się o mnie bardziej, schowamy się gdzieś i wezmę cię na ręce. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. – Rozglądałam się, patrzyłam na gapiów. Will szedł za mną i coś wykrzykiwał. Słyszałam jak tupie tymi cholernymi podkutymi bucikami. Tytaniczną siłą woli powstrzymywałam się od złapania go za ta wiecznie kłapiącą szczękę i zmiażdżenia jej jak czekoladowej skorupki jajka z niespodzianką. – Will, czy możesz chociaż raz, zamknąć mordę? – Zatrzymałam się tak gwałtownie, że drugą ręką musiałam złapać Królewnę, chroniąc ją od bliskiego spotkania płytą chodnikową. Spiorunowałam muzyka wzrokiem.

– Staruszek się wścieka... Nie skończyliśmy grać! – zająkną się. – Co to za laska? Wezwij do niej pogotowie, chyba się naćpała...

– Will, prosiłam, żebyś zamkną mordę. Powiedz staruszkowi, że dla mnie koncert się skończył. Zabieraj dupę w tych skórzanych gatkach i idź do tego cholernego klubu! – Ludzie zatrzymywali się i wbijali w nas swoje wścibskie oczy. Myślałam, że zaraz wyjdę z siebie i stanę obok, zmieniając ten motłoch w mielonkę. Rozejrzałam się, ale oślepiały mnie światła odpalanych samochodów. Ktoś wulgarnie wykrzykiwał swoją dezaprobatę, w stosunku do przerwanej dobrej zabawy. Najgorsze, że nie widziałam potencjalnego miejsca do ukrycia się. – Jak sam widzisz moja przyjaciółka została chyba zaatakowana. Człowiek o odrobienie przyzwoitości, który ma w głowie więcej niż zaliczanie szmat po kiblach i chlanie pryt zostawił by nas w spokoju, żebym mogła się nią zająć!

Młody muzyk wydawał się zmieszany i zawstydzony. Już chciałam się uśmiechnąć, ale wyciągną telefon.

– Zadzwonię pod numer alarmowy – zaczną wstukiwać coś w telefonie.
Już miałam, powiedzieć mu, że w końcu w jego pustej głowie zatlił się ślad inteligencji, ale olśniło mnie, że przecież ona nie jest człowiekiem.

– Nie! Will nie! Chcesz pomóc, wezwij taksówkę! – Złapałam go za rękę w której trzymał smartfona. – Nie dzwoń po karetkę. – Modliłam się w duchu, do sił wszechświata, żeby nikt poza nim nie wpadł na taki pomysł.

– Ale... lepiej chyba będzie jak ją wezmą na SOR i dadzą jakąś kroplówkę? No i napadli na nią... Może to ten morderca! – Uniósł brwi i wypiął pierś, dumny ze swojej genialnej dedukcji.

– Doskonale wiem co robię! A ona nie ma ubezpieczenia, więc wierz mi, wiem co robię! – wytłumaczenie było tandetne i idiotyczne, ale dla małego móżdżku Willa Hendersona wydawało się być wystarczające. – Will, zawiozę ją tam sama, jeśli będzie taka potrzeba. Poza tym, ten szpital to zwykła umieralnia i będziemy czekać godzinami zanim nas przyjmą. Rozumiesz?

– Chyba masz racje... Masz na kurs?

Kiwnęłam głową, zadowolona, z tego małego zwycięstwa.

⛧⛧⛧

Taryfa na szczęście jechała dość szybko. Sygnalizacja świetlna migała na pomarańczowo, uroki wracania grubo po ciszy nocnej, w zasadzie nic nas nie spowalniało. Bardzo dobrze. Bonnie oparła się o moje ramię i zamknęła oczy. Drobna dłoń owinęła się wokół mojej i dopiero zauważyłam pewien szczegół. Bonniebell, zawsze szczególną role przykładała do swojego wyglądu. W zasadzie, to zawsze wtedy gdy wychodziła przemawiać, albo na głupią przechadzkę po zamku, musiała wyglądać doskonale. Nie dopuszczała do siebie myśli, że jakiś poddany czy kto inny istotny dla jej stanowiska i spraw „zawodowych", zobaczył by ją nie w pełnej krasie. Musiała wyglądać jak chodzący posąg bogini. Dopisywała do tego jakąś filozofie, tłumaczyła mi kiedyś psychologiczne aspekty, a w swojej komnacie biegała z rozciągniętych dresach i koszulce ode mnie. Tymczasem teraz, jej paznokcie były obgryzione do żywego cukierkowego mięsa. Przełknęłam ślinę. Nie przyjrzałam się jej dokładnie z tego całego zamieszania, trzeba będzie to nadrobić. Przytuliłam ją, nawet się nie poruszyła, spała twardo jak kamień. Byłam w niemałym szoku, że po takim stresie mogła w ogóle usnąć. Gdyby nie wampirze zmysły, bałabym się, że nie żyje. Jakby się nad tym zastanowić, to nawet lepiej, że jedziemy samochodem. Mnie lekko mdli, ale PB przynajmniej chwile odpocznie. Spokojniejszy transport niż mój lot z prędkością śmigłowca. Gładziłam jej miękkie różowe włosy i cieszyłam się, że kierowca nic nie mówi. Naprawdę brakowało tylko tylko tego, żeby zaczął opowiadać mi swoje życiowe historie, albo co gorsza wypytywać co tu robimy i co jej się stało. Leciało tylko lokalne radio. Kaleczyło moje upodobania muzyczne, ale przynajmniej nie było niezręcznej ciszy.
Boni obudziła się, gdy wjechaliśmy na dziurę w nawierzchni i zapiszczała. Jak zwierze w szoku, zaczęła się szarpać, jakby goniły ją jeszcze senne mary.

Bubbline - Upadek Słodkiego Królestwa (Pora na przygodę)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz