3.Hwang Rasami.

1.1K 110 6
                                    

  Lavan.

Przywożenie różnych rzeczy do stadniny albo załatwianie jakichś spraw dla wuja Pawuta było już pewnego rodzaju rytuałem, który musiał odbywać się przynajmniej trzy razy na tydzień.

Dlatego mój widok wysiadającego z auta nikogo nie zainteresował. Wszyscy doskonale znali powód mego pojawienia się, a naprzeciw wyszła, jak zwykle, tylko Khun Darika.

— Khun Lavan! — Ucieszyła się na mój widok niezwykle szczere. Od jakiegoś czasu miałem podejrzenie, że ta filigranowa osóbka o czarnych, kocich oczach i włosach do pasa w kolorze hebanu ma na mnie chrapkę.

Jej malezyjska uroda przyciągała uwagę, nie mógłbym temu zaprzeczyć, ale z jakiegoś powodu nie wzbudziła we mnie zainteresowania.

— Zaniosę je do stajni — powiedziałem, mając na myśli pudła, które chciała ode mnie miłosiernie wziąć. Chyba zdawała sobie sprawę, że nie przepadam za przyjazdami w to miejsce. Tym razem jednak musiałem się jej sprzeciwić. — Są bardzo ciężkie — wyjaśniłem, a ona zarumieniła się i spuściła uroczo wzrok, jakbym przejawił wobec niej czułą troskę.

— Jak chcesz. Masz ochotę napić się czegoś zimnego? — zapytała z nadzieją.

— Wiesz? Chyba mam. — Wszedłem do środka stajni, niezmiennie pachnącej sianem i końskim łajnem, a całe osprzętowanie wypakowałem na pułki, zostawiając pudła w rogu. Potem wyprostowałem się i spojrzałem na Darikę. — Masz lemoniadę?

— Pewnie, że tak. Tą, co lubisz, brzoskwiniową.

— Świętnie, więc wproszę się na chwile — powiedziałem, jednocześnie pełen nadziei, że uniknę spotkania z ciotką. W takich bowiem przypadkach wynajdowała sto powodów, bym został na stadninie do wieczora, a nic nie było dla mnie większym koszmarem.

Na szczęście bez kłopotów weszliśmy do kuchni. Nie obawiałem się zastać w domu kogokolwiek z rodziny, ponieważ, znając ich dość dobrze, wiedziałem, że od świtu do nocy zajmują się interesem, do posesji wkraczając, tylko żeby się napić lub coś przegryźć. Czasem na to drugie nawet nie starczało im czasu.

— Dostałam się na uniwersytet w Mayuba. — Darika powiadomiła mnie z zapałem, nalewając dla mnie lemoniadę. — Po wakacjach zacznę studiować ekonomię.

— Naprawdę? — Podniosłem do ust szklankę. Uśmiechnąłem się, chociaż mój entuzjazm był umiarkowany. — Gratuluje!

Znów się zarumieniła. Na swój sposób była urocza.

— Nie mogę uwierzyć, że lada chwila skończę dwadzieścia lat — westchnęła z pozornym niedowierzaniem. Ale wyłapałem ukryty dla mnie przekaz. Chciała mi powiedzieć, że jest dorosłą panną, dziewczyną, którą mógłbym rozważać jako kandydatkę na dziewczynę, narzeczoną, a potem żonę.

— Nie mam pojęcia, jaki dać ci prezent. — Udałem, że nic do mnie nie dotarło. — Ojciec dał ci wszystko.

Roześmiała się wesoło, kokieteryjnie przeczesując dłonią włosy.

— Narysuj coś dla mnie. Lubię prezenty od serca.

— Ach, rozumiem. — Kiwnąłem głową, powstrzymując się od śmiechu. — Rozważę to.

— Co planujesz robić po wakacjach? — zagadnęła mnie. I tym razem drugie dno było jasne. Znałem ojca Dariki dość dobrze, by wiedzieć, iż ceni sobie poukładanych, odpowiedzialnych gentlemanów. Gdybym studiował coś wysoce prestiżowego, jak medycynę czy prawo, byłbym idealnym zięciem. Ponieważ jego ambicje równały się z apodyktycznym wychowaniem córki, zdawałem sobie sprawę, że Darika ma nadzieje, iż osiągnę coś ważnego. Inaczej, nawet gdybym jakimś cudem się w niej zakochał, jej ojciec nie dałby mi żadnych szans na zaręczenie się z nią. Dla niego byłem po prostu nikim.

— To samo, co zwykle. Tworzyć — odparłem ku jej rozczarowaniu. Nie, żebym był aż tak nieczuły na ludzi, którzy coś do mnie czuli, a do tego byli niewinni jak pączek kwiatu, ale musiałem studzić jej zapał.

Jedna zasada była dla mnie święta – żadnej dziewczynie nie pozwolę się zmienić. Żadnej!

To moje życie i zrobię z nim, co zechcę. Nawet okrutnie zmarnuje, jeżeli najdzie mnie na to ochota.




Ailya.

Miałam tę swoją vespę. Jeszcze tego samego dnia wynudziłam Mai, żeby pogadała z Loyem. W efekcie wszyscy troje wybraliśmy się po motorówkę. Przyjaciółka truła mi całą drogę, że nie powinnam wydawać kasy, że przecież będzie pożyczać mi auto, kiedy zechcę, ale byłam nieugięta. Doceniałam jej hojność, ale, cholera, potrzebowałam odrobiny niezależności. Tego poczucia, że nie ze wszystkim żeruje na innych, zwłaszcza na niej. Dała mi dom, prace i bliskość, a ja co? Miałam przysporzyć jej problemów. Gdy kontaktowałyśmy się telefonicznie, zapewniałam, że pomieszkam u niej chwilowo, że dysponuje środkami i znajdę sobie lokum, zadbam o siebie, byle tylko tu, w Choolumpo.

Vespa była pierwszym, szybkim krokiem stanięcia o własnych siłach.

Gdy okazało się, że silnik działa bez zarzutu, zdecydowałam się ją kupić. Loy wprawdzie, jako zawodowy farmaceuta, nie wyglądał na speca mechanizacji, ale ufałam mu, bo był facetem, a każdy przecięty facet ogarniał takie sprawy lepiej niż każda przeciętna dziewczyna, przynajmniej ja.

Z zadowoleniem jechałam ulicą na moim cudeńku, do którego dostałam w prezencie kask. Minęłam budynek urzędu, gdy z wnętrza zaparkowanego na chodniku auta wysiadł on – Virati.

Jego widok tak mnie zaskoczył, że omal nie wjechałam w drzewo, ale do wypadku cudem nie doszło. Nie zobaczył mnie, na szczęście. Spojrzał w niebo, zmrużył przed słońcem oczy i poprawił marynarkę, która idealnie na nim leżała, a ja zastanawiałam się, kiedy stał się taki elegancki? Rozpoznałabym go wszędzie, nawet w egipskich ciemnościach. Ale zmienił się. Nie miał już długich włosów ani kolczyka w brwi, nie nosił glanów. Pasował idealnie do roli miłego tatuśka z dobrą posadką.

Nie wiedziałam, co o tym sądzić. Trochę mi ulżyło, że nie tylko ja poddałam się zmianom doświadczeń życiowych, że los nie tylko mnie z czegoś odarł, a coś nowego mi wcisnął. Z drugiej jednak strony, w moim sercu pojawił się żal. Chyba miałam nadzieje, że Virati pozostanie niezmieniony jak architektura Choolumpo. Wiedziałam, że to nie w porządku. Miał takie samo prawo być inny, jak ja.

Jednak, gdyby pozostał chociaż trochę tym, kogo zapamiętałam, miałabym nadzieje, że jednak naprawdę na mnie czekał. Tymczasem, wydawał się swobodnie pójść do przodu, nie oglądając się w przeszłość.

Moje serce na jego widok zabiło mocniej. Poczułam się tak, jakby wspomnienia uderzyły mnie siarczyście w twarz i było to cholernie dziwnie przyjemne, chociaż wiązało się z obawami. Nie miałam szans znów z nim być.

Odpaliłam nerwowo vespę i odjechałam spod urzędu, jakby ktoś mnie ścigał. Nie sądziłam, że tak szybko go zobaczę, ale nie powinnam się dziwić. W tak małym miasteczku to było nieuniknione.

Nie pojechałam do domu Mai, ponieważ i tak bym jej tam nie zastała. Po zrobieniu mini zakupów umówiłyśmy się, że spotkamy się w cukierni.

Drogę znałam na pamięć, nawet po tylu latach, toteż z łatwością dojechałam na miejsce, parkując nowy nabytek na tyłach lokalu. Cukiernia, która aktualnie zarządzana była ręką Mai, mieściła się w niewielkim, parterowym budynku z witryną, na której widniał złoty napis „Cukiernia Słodkie Niebo". Za szkłem stały ułożone w rzędach pyszne torty, ciasteczka, wafle i rurki z kremem. Można było od tego dostać silnego ślinotoku, nie mówiąc już o zapachach, jakie się stamtąd wydostawały.

W środku wystrój okazał się staroświecki. Rodem ze starych, romantycznych powieści. Niewielki kawałek przestrzeni zajmowała długa, drewniana lada na której stała kasa i słoik landrynek, a wzdłuż poukładane pudełka z różnymi, kruchymi ciasteczkami. Za nią zaś wznosiły się wysokie regały pełne słodkości do kupienia. I pomyśleć, że Mai każdego dnia piekła to wszystko z pomocą Khun Milly.

Ta zaś okazała się sympatyczną, sześćdziesięcioletnią Chinką o posturze niziołka, ale sympatycznych oczach, które otoczyły mnie uczuciem serdeczności, ledwie tylko na mnie spojrzała.

— Miło cię poznać, kochaniutka. Nie bądź taka wystraszona, wspólnymi siłami podwoimy obroty cukierni — zażartowała, masując mi ramie, jak starej, dobrej koleżance.

I pomyśleć, że jutro to ja będę obsługiwać klientów. Nigdy tego nie robiłam, toteż podziwiałam Mai za jej niezłomną wiarę w moje możliwości oraz obawiałam się, czy zdołam niczego nie pomylić.

— Dziękuje, Khun Milly. Nigdy wcześniej tego nie robiłam.

— O to się już nie martw, wprowadzę cię we wszystkie cukiernicze sekrety. — Mrugnęła konspiracyjnie, a ja roześmiałam się cicho.

— Cała Milly. — Mai wzięła mnie pod ramię, uśmiechając się szeroko. — Bez niej to miejsce byłoby martwe. Od lat już wiem, że klienci przychodzą tu głównie dla niej. Dla każdego ma dobre słowo.

— Aj tam, nie słodź mi, Khun Mai. Mogę mieć i tysiąc dobrych słów, ale bez twojej smykałki do pieczenia niewiele byśmy tu zdziałały.

Przysłuchiwałam się ich rozmowie, nagle zapragnąwszy stać się częścią ich świata. Tej cudownej cukierni owianej zapachami słodkości.

— Hej, może w czymś pomogę? — zaproponowałam nieśmiało.

— Zaczynasz dopiero jutro. — Przypomniała mi stanowczo. — Wypocznij.

— Kiedy nuda męczy mnie bardziej niż ciężka robota — pożaliłam się, robiąc kwaśną minę.

— Myślałam, że pojedziesz zobaczyć dom.

Stwierdzenie zabrzmiało dziwnie, ale wiedziałam, o jaki dom jej chodzi. O mój rodzinny. Przełknęłam ślinę, kręcąc głową.

— Jeszcze nie dziś, potrzebuje czasu.

— Wiesz, że im dłużej to odkładasz, tym trudniej ci będzie się przemóc? — odezwała się Milly, a mnie zastanowiło, skąd wie, o jaki dom nam chodzi. Z pewnością to Mai zdradziła jej wszystko, ale nie czułam z tego powodu urazy.

Przewróciłam oczami, opierając się bokiem o ladę.

— Dam sobie radę. Bardzo chcę go zobaczyć, więc kiedyś tam pójdę, obiecuje — zapewniłam, cały czas błądząc myślami przy Virati'u.




Virati.

Po wizycie w urzędzie pojechałem do stadniny. Byłem wściekły jak osa, co zdarzało mi się rzadko. Jednakże nie sposób nie wściekać się na biurokracje. Wynajęcie legalnie terenu pod festyn zaczęło mnożyć za sobą coraz więcej papierów do podpisu, a przecież cel był charytatywny. Psia krew!

Do tego to nieustanne czepianie się o pierdoły, jakby tylko po to, by utrudnić mi życie i zniechęcić całą populację ze mną na czele do czynienia dobra.

Jednak w momencie dojechania do celu, spłynął na mnie stoicki spokój. W końcu nie jestem facetem, który długo trzyma w sobie niepotrzebne emocje. Grunt to działać i nie tracić głowy.

Wysiadłem, omiatając spojrzeniem stadninę. Jej widok za każdym razem dodawał mi sił do działania. Widziałem bowiem owoce ciężkiej pracy oraz jej sens. Nie pracowałem na marne, pracowałem, by wiele chorych dzieci miało szanse przyjechać do miejsca takiego jak to i uczestniczyć w rehabilitacji z końmi. Te zaś, miały na nie niesamowicie korzystny wpływ.

Zdziwiłem się, widząc Lavana wychodzącego z domu. Zazwyczaj znikałm, ledwie tylko się pojawiał.

— Dzień dobry, Khun Virati. — Naprzeciwko mnie, tuż za ramieniem Lavana, pojawiła się Darika, racząc mnie ujmującym, szerokim uśmiechem.

— Dzień dobry — odwzajemniłem uśmiech. — Lato ledwie się rozpoczyna, a ty już w stadninie? — zapytałem z nutą pochwały w głosie. Już rozumiałem, czemu Lavan tak się zasiedział. Chociaż z drugiej strony, nigdy nie dałbym sobie uciąć głowy, że coś czuje do Dariki.

— Będę zmykał, trzymajcie się. — Lavan miał nadzieje, że zdoła mi umknąć, ale szarpnąłem go za ramię, cedząc słowa prosto do jego ucha.

— Spokojnie, młody. Przydasz nam się tu.

— Miałem zawieźć te pudła i tyle. — Popatrzył na mnie piorunująco. — Nie było mowy o żadnym „przydaniu się".

— Co masz zamiar robić w domu? — zapytałem ze złością. Doprawdy nie umiałem zrozumieć, czemu w Lavanie taka awersja do miejsca, które ja kochałem całym sercem. — Coś pożyteczniejszego niż praca w Hwang Rasami?

Jego tęczówki zawisły na wysokości mojego czoła z bezbrzeżnym znudzeniem, jakbym od dłuższego czasu raczył go faktami z encyklopedii.

Wzmocniłem uścisk, chcąc dać mu nauczkę.

— Lavan, znajdziemy ci jakieś miłe zajęcie — wtrąciła się Darika. Niestety zagrała złą kartą, przemawianie do Lavana jak do dziecka, wywołało w nim złość.

Natychmiast zdobył w sobie na tyle siły, by mi się wyrwać. Zmierzył mnie chłodnym wzrokiem.

— Dlaczego mam wkładać pracę w coś, na czym mi nie zależy? — zapytał z kamienną miną. — Wspierasz się hasłem o pomaganiu rodzinie, a kiedyś Hwang Rasami należało do innej rodziny. Pewnego dnia, to miejsce może również przestać być twoje. Moim zdaniem, sens ma tylko to, co stworzyliśmy od początku do końca za pomocą własnych rąk. — Wskazał palcem na kompleks budynków, wznoszących się za nim. — Nie ty je zbudowałeś, Virati, ani wuj Pawut. To miejsce nie należy do ciebie, do nikogo z nas.

Darika przełknęła ślinę, patrząc na mnie nierozumiejącym wzrokiem. Zmarszczyłem brwi, samemu zastanawiając się, o co robi tę bzdurną awanturę? Owszem, kiedyś stadnina miała innych właścicieli, ale przecież byli to emerytowani staruszkowie, którzy nie mogli już zająć się konieczną tu pracą. Wysiadło im zdrowie.

Pokręciłem głową z niedowierzaniem.

— Nie wiem,o czym pleciesz — rzekłem na granicy cierpliwości. — Ale musisz w końcu wziąć swoje życie w garść!

Uśmiechnął się jednym kącikiem ust.

— Robię to, Virati. Tworzę. Tworzę coś samodzielnie w całości.

— Ej, Lavan! — krzyknąłem, kiedy bez ceregieli ruszył w stronę samochodu. Miałem ochotę pobiec za nim i go zatrzymać, ale ustąpiłem. Rzadko kiedy nam tu pomagał, odnosił się do stadniny wręcz z chorobliwą awersją, a ja nijak umiałem to zmienić.

Ten człowiek, chociaż jeszcze młody, najwyraźniej nigdy nie zamierzał nabrać odpowiedzialności.

Tylko Przez ChwilęOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz