10.Dawca wspomnień.

924 90 7
                                    

  Ailya.

Choolumpo nawiedziła fala tak strasznych upałów, że wprost nie mogłam wytrzymać w cukierni, chociaż wentylatory pracowały pełną parą. Również klienci wydawali się rozdrażnieni i leniwi, mniej skorzy do uśmiechu i pogawędek. Składali niecierpliwie zamówienia, a potem czym prędzej opuszczali lokal.

— W taką pogodę wszyscy wariują — oznajmiła Khun Milly niezrażonym tonem. Dowiedziałam się, że jej temperatura krzywdy wyrządzić nie może, ponieważ ludzie w jej wieku są już przyzwyczajeni. Ja jednak, mając inne zdanie, popatrywałam na nią co jakiś czas, obawiając się, żeby nie dostała udaru lub zawału.

— Ja chyba też zwariuje — powiedziałam, bezskutecznie wachlując się gazetą. Ciasta na półkach zostały przeniesione do specjalnej chłodni, gdyż inaczej zostałaby z nich tylko nieapetyczna breja, zaś bułki wysychały na wiór.

Wyjrzałam tęsknie za okno, marząc o wizycie na basenie lub wyciecze gdzieś nad rzekę dla ochłody ciała. Nie mogłam jednak zostawić cukierni, musiałam trwać niezrażona na swym stanowisku niczym żołnierz na warcie. Uśmiechnęłam się do własnego porównywania, wypijając duszkiem kolejną szklankę zimnego soku.

Wtedy w kieszeni szortów zadzwoniła mi komórka. Dławiąc się napojem, odstawiłam z zaskoczeniem go na stół, po czym zerknęłam na wyświetlacz: Khun Virati.

Serce zamarło mi w piersi, a palec zastygł nad czerwoną słuchawką. Tak, pierwszym moim zamiarem było odrzucenie połączenia, ale przecież wcale tego nie chciałam. W głębi duszy tęskniłam za głosem Viratia i dostałam doskonałą okazję, by go usłyszeć. Odebrałam więc.

— Halo?! — Starałam się, aby głos zabrzmiał przyjaźnie, maskując wewnętrzną tremę. Czułam się jak przedszkolak – nieporadna i naiwna.

— Khun Ailyia, cieszę się, że odebrałaś — powiedział. A więc tak dobrze mnie znał!

— Jasne, telefon miałam pod ręką — odparłam niedbale, zagryzając z nerwów paznokieć. Spojrzenie, które posłała mi Milly zza lady, było wesołe. Od razu domyśliła się, że rozmawiam z jakimś facetem.

— Dzwonię, ponieważ chciałbym cię zaprosić do Hwang Rasami. — Usłyszałam ku własnemu zdumieniu. — Ojciec ma urodziny w czwartek.

— Doprawdy? — Uniosłam brwi. — To świetnie! — Nawet ja usłyszałam, jak nieszczerze to zabrzmiało. Nie, żebym źle życzyła Pawutowi, ale wiedziałam, że mnie nie lubi. Trudno darzyć sympatią kogoś, kto ma cię za wywłokę.

— Mam nadzieje, że przyjdziesz.

Dopiero wtedy uderzyło mnie, że jestem zaproszona! Panika osaczyła mnie z każdej strony. Opadłam na krzesło, mając mętlik w głowie.

— Serio? — wydukałam, wbijając palce w grzywkę. — I twój ojciec nie będzie się wściekał?

— To był jego pomysł. — Virati odpowiedział ze śmiechem.

— Rany, serio!? — krzyknęłam tak idiotycznie, że musiał wziąć mnie za nienormalną. Ale byłam gotowa zakładać się o to, że albo teraz śnie, albo Virati okrutnie zmyśla. Nie wierzyłam, żeby Khun Pawut chciał mnie na stadninie, do tego w dniu swoich urodzin. — To znaczy... mówisz prawdę? — Przeskoczyłam na ton osoby bardziej dojrzałej.

Virati ciągle się śmiał.

— Serio, serio. Prosił, żebym do ciebie zadzwonił, oboje mamy nadzieje, że się zjawisz.

Zatkało mnie. Musiałam odczekać swoje, żeby móc cokolwiek powiedzieć.

— Jest mi... bardzo miło — jęknęłam, drapiąc się nerwowo w skroń. Intensywnie myślałam, co powinnam kupić tak poważnemu człowiekowi oraz w co się ubrać, a przede wszystkim jak się zachowywać, by nie pomyślał, że się zalecam do jego syna.

— Więc przyjdziesz?

— Tak, naturalnie. — Sięgałam po słowa, których normalnie nie używałam, ale miałam wrażenie, że muszę spoważnieć i to na tyle, ile wskazuje mój wiek, żeby dobrze wypaść przed ojcem Viratia, chociaż to nie z nim teraz rozmawiałam. Zupełnie odjęło mi rozum.

Virati podał mi szczegóły przyjęcia i był bardzo zadowolony, że przyjęłam zaproszenie, a ja wciąż nie wiedziałam, co o tym myśleć. Nie zamierzałam się angażować w życie rodziny Arato, zwłaszcza w ICH życie! A teraz oni sami przyciągali mnie do siebie, jakby zapomnieli, co o mnie sądzili w przeszłości. To prawda, pozbyłam się kolczyków i nie nosiłam się na czarno, ale pod wieloma względami wciąż byłam nierozważna i impulsywna, więc jak miałam się wykazać? Czułam, że te urodziny to będzie tragiczny dzień mojej klęski. Może nawet o to chodziło Khun Pawutowi? Chciał, żebym się skompromitowała i raz na zawsze pokazała Viratowi, że lepiej dać sobie ze mną spokój?

Racja, wariuję. To ten upał, zaczynałam bredzić, a ręce pociły mi się niemiłosiernie. Khun Milly znowu uczuła do mnie troskę i zaproponowała swoje zioła, ale wtedy nie dałam sobie ich wcisnąć.

Powiedziałam po prostu, co mnie zdenerwowało. Jej uśmiech rozjaśnił się tak szeroko, że zamrugałam ze zdziwieniem rzęsami.

— Ależ to wspaniale, kochana! — Klasnęła w dłonie. — Rodzina Arato to dobrzy ludzie. Cieszę się, że cię cenią.

— Nie powiedziałabym, że tak jest — burknęłam — Nigdy mnie nie cenili, w tym właśnie rzecz. A teraz nagle dostaje zaproszenie na urodziny ojca Viratia. Boję się.

— A czegóż to, dziecino? — Spojrzała na mnie dobrotliwie, kładąc pomarszczoną dłoń na moim ramieniu, gdy nieznacznie się nade mną nachyliła. — Jesteś absolutnie wspaniała i urocza. Pokochają cię!

Jej słowa mnie rozczuliły, ponieważ zabrzmiały szczerze, ale sama w nie, nie wierzyłam.

— O tak, kochają mnie tak, jak kocha się plamę na bluzce, którą jest się w stanie łatwo zmyć. Po prostu dziękują w duchu, że nie została na niej na zawsze — wypaliłam, przełykając gorycz łykiem soku.

Khun Milly zaśmiała się serdecznie, klepiąc mnie w plecy.

— Wy młodzi strasznie komplikujecie sobie życie — stwierdziła z niezadowoleniem. — A ty, moja droga, w szczególności nie ufasz ludziom.

— Może dlatego, że w moim życiu, większość z nich okazała się szkodliwa — powiedziałam, nim ugryzłam się w język.

Wtedy popatrzyła na mnie współczująco. Tylko tego mi brakowało!

— Wiesz, daleko nie zajdziesz, gdy pozwolisz, aby złe doświadczenia odebrały ci możliwość pozwolenia na to, aby ktoś cię pokochał.

Doskonale zdawałam sobie z tego sprawę, ale opancerzyłam się od stóp do głów dziwną powłoką, która nie dopuszczała do mnie pewnych relacji. Odpowiadało mi to.

— Nie szukam miłości — odparłam, dopijając resztki soku. — Przynajmniej nie takiej, która trwa po wieki. Nie jestem nawet pewna, czy taka istnieje — westchnęłam ze smutnym rozbawieniem, mówiąc bardziej do siebie niż do kobiety, której dłoń wciąż spoczywała na mym ramieniu.

— Jeszcze nie wiesz, co szykuje dla ciebie los. — Khun Milly uśmiechnęła się czarująco, w sposób, w jaki robią to tajemnicze istoty, mające w zanadrzu jakiś sekret, o którym nikt poza nimi nie wie.

Obietnica niespodzianki przyszykowanej przez los, ukryta w jej głosie, przyniosła mi zaskakującą ulgę. Chciałam usłyszeć, że nie jestem skazana na porażkę, chociaż wiedziałam, że tak będzie, że przegrałam już swoje życie.

— Obyś miała racje — powiedziałam tylko obojętnie, a potem znowu zadzwonił telefon, tym razem rozległ się krótki dźwięk nadesłanej wiadomości.

Tym razem był to Lavan. Wczoraj wymieniłam się z nim numerami, dotąd nie pojmując, dlaczego się na to zgodziłam. Khun Milly oddaliła się, nie zamierzając się wtrącać w moje sprawy, a ja odczytałam wiadomość:

„Już wiem, które miejsce pokaże ci najpierw. Szykuj się na czwartą".

Byłam zaskoczona zwięzłością komunikatu, a przede wszystkim tym, że był to właśnie komunikat. Lavan nie zostawił mi miejsca na odmowę, z góry zakładając, że się zgodzę i dostosuje. Najpierw miałam ochotę odpisać mu coś kąśliwego, aż nagle uśmiech sam wstąpił mi na wargi, a w sercu poczułam przyjemne rozbawienie, zaś na ciele dreszcz ekscytacji.

„OK". Odpisałam, uważając, że nie ma najmniejszego sensu angażować się w to bardziej. Nie potrzebowałam żadnej zażyłości z mężczyzną, nawet będącym ledwo co mężczyzną, a w zasadzie jeszcze chłopcem, chociaż desperacko potrzebowałam bliskości i byłam tego świadoma. Nie zamierzałam jednakże nic z tym zrobić, trzymając pragnienia na wodzy.

Wróciłam do pracy, znosząc kolejne godziny niemiłosiernego upału, wmawiając sobie, że nie jestem podekscytowana wyprawą z Lavanem. Ale byłam, byłam tak bardzo, że niemal poczułam ponownie smak życia.

Ale byłam, byłam tak bardzo, że niemal poczułam ponownie smak życia
Podjechałam pod mój dom... nie, pod dom Lavana. Wciąż nie mogłam przestawić się z myśleniem. Jak zwykle ścisnął mnie ogromny sentyment na widok rodzinnej budowli, ale czułam się dobrze, wiedząc, że należy do tej właśnie, a nie innej osoby. Polubiłam Lavana i byłam pewna, że dom w jego rękach jest całkowicie bezpieczny.

Zaparkowałam vespę pod płotem, a potem zeszłam z niej, kierując się ku schodom. Lavan mnie jednak wyprzedził, ponieważ drzwi nagle otworzyły się i ujrzałam go w progu. Na mój widok uśmiechnął się, co odwzajemniłam i już po chwili był blisko mnie, tak, że z trudem mogłam oddychać. To wciąż ten upał!

— Gotowa? — zapytał formalnie z konspiracyjnym błyskiem w oku.

— Gotowa i trochę przestraszona — odparłam wciąż niepewna tego, czego mam się po nim spodziewać.

Ku mojemu zaskoczeniu, od którego omal nie zeszłam na zawał, złapał mnie za rękę i pociągnął w tylko sobie znanym kierunku. Byłam tak zszokowana bliskością i dotykiem Lavana, że zupełnie zapomniałam spytać, dokąd mnie prowadzi. Sądzę nawet, że było mi to w tamtym momencie najzwyczajniej w świecie obojętne. Mogłam iść gdziekolwiek, byle z nim i to przerażało mnie najbardziej.

— Lavan? — zapytałam prawie szeptem w momencie, gdy się zatrzymaliśmy. Patrzyłam na jego profil, przez co nie dostrzegłam tego, co powinnam. A mianowicie, na tyłach domu za granicami płotu, stały cztery kłady – każdy w innym kolorze.

— I co o tym sądzisz? — spytał z dumą.

— Hm? — Początkowo nie docierał do mnie sens słów, ponieważ wciąż trzymał kurczowo moją rękę, jakby fakt, że to robi, nie stanowił żadnej sensacji.

— Kłady. Tylko mi nie mów, że masz pietra — zaśmiał się, a jego oczy momentalnie zwęziły się w podłużne szparki, w których zamigotały iskry radości. Dobrze, że nie wiedział, jak mocno podskoczyło mi serce w piersi. Byłam oszołomiona pięknem bijącym z jego oblicza, był młody, spontaniczny i niezwykle seksowny, co sprawiało, że czułam się przy nim jak ociężała krowa, już dawno pozbawiona spontaniczności.

Spojrzałam na kłady, próbując skupić się na nich, nie ma nim, chociaż zapewniam, że było to cholernie trudne. Fakt, że oderwałam od niego myśli, uważałam za moje największe osiągnięcie w tym roku.

— E... co mamy z nimi zrobić? — zapytałam niepewnie. Z bliżej dla mnie nieokreślonego kierunku powiał wiatr, rozwiewając moje włosy na wszystkie strony. Bogu niech będą dzięki, potrzebowałam tego! Było mi tak gorąco, że nie mogłam wytrzymać.

— Pojedziemy na nich do miejsca, które chcę ci pokazać. Mam nadzieje, że wzięłaś aparat?

— Jasna sprawa. — Wolną ręką pociągnęłam za smycz, na której wisiało moja ciężka lustrzanka. Wydałam na nią fortunę, ale robiła tak piękne zdjęcia, że byłam dumna z jej posiadania. — Nie wiem tylko, czy to dobry pomysł, żebyśmy wsiadali na kłady — dodałam, przełykając z trudem ślinę. — Coś czuje, że to skończy się dla mnie szpitalem.

Roześmiał się dźwięcznie. Pasma brązowych włosów opadały mu po bokach twarzy, lekko falując, pomyślałam, że jeżeli wiatr się nasila, to może upał trochę zelżeje.

— Nie przesadzaj. Te maszyny mają cztery koła i regulowaną prędkość. Obiecuje, że nie narzucę tempa. Możemy nawet poruszać się jak żółwie, ale obawiam się, że frajdy z tego nie będzie, a chodzi o to, żeby się dobrze bawić, co nie?

Gdy patrzył na mnie tymi swoimi dużymi oczyma, tak pewny siebie i tego, co mówi, nawet mnie się zdało, że musi mieć racje i jeżeli nie wsiądę na kłada, to będę żałować do końca życia.

— No dobra, chyba się przemogę — westchnęłam, mając przeczucie, że robię coś cholernie głupiego, a zarazem podniecało mnie to do tego stopnia, że poczułam się jak dziecko żądne wrażeń i przygód.

— Świetnie! Wybierz sobie któryś i jedziemy. Tylko trzymaj się mnie blisko, żeby nie zgubić drogi.

— Dam sobie radę! — żachnęłam się, decydując się na czerwonego kłada. Sięgnęłam po kask, który znalazłam na siedzeniu i włożyłam go sobie na głowę.

Lavan usadowił się w tym czasie na niebieskim kładzie, i zrobił to samo.

Silnik uruchamiał się po przekręceniu rączki kierownicy i puszczeniu hamulców. Gdy kład ruszył, miałam wrażenie, że wystartowałam z rakiety. Lavan jechał na przedzie, na razie, trzymając dobrą prędkość, ale i tak czułam, że zaraz stracę kontrole nad pojazdem i rozjadę kogoś na ulicy.

Tak w ogóle, robiliśmy ogromną sensację i nie było osoby, która nie odwróciłaby się za nami. W Choolumpo nikt nie jeździł na tego typu maszynach, więc doskonale rozumiałam ich ciekawość. Nie przeszkadzało mi, że biorę w tym udział. Kask chronił moją tożsamość, a dreszczyk ekscytacji rozrastał się na moim ciele.

Zanim jeszcze los dał mi solidnego kopa w marzenia i odebrał zaufanie do ludzkości, byłam typem chłopczycy. Nie tylko ubierałam się jak szalony rockowiec, ale miałam charakterną duszę i temperament chuligana. Jeszcze kilka lat temu, jazda na kładzie dałaby mi pełną frajdę, i nie miałabym najmniejszych oporów, by garściami czerpać radość z tego przeżycia.

Aktualnie byłam nieco przytłumiona ogromem wrażeń i smaku adrenaliny, którą kiedyś tak uwielbiałam, a którego nie doświadczałam od bardzo dawna. Nieco zlękniona, powoli budziłam w sobie radość chwili, pozwalając sobie na spontaniczność.

Ostatecznie śmiałam się jak głupia i byłam pewna, że jedziemy z Lavanem na koniec świata, na jego podbój i całkowite opanowanie. Znudziła mnie wolna jazda, więc sama podkręciłam tempo i wyprzedziłam chłopaka, chociaż to on znał drogę, nie ja.

Widząc, że to zrobiłam, wyprzedził mnie i przez chwile ścigaliśmy się dla zabawy, aż on nagle skręcił, a ja omal nie pojechałam w złym kierunku, ale szybko się opamiętałam i, starałam się go doścignąć. Ani myślałam pozwolić mu na dojechanie pierwszemu. Byłam gotowa powalczyć o zwycięstwo. Zaryzykować.

Mijałam tereny Choolumpo, które słynęło z pofałdowanego terenu
Mijałam tereny Choolumpo, które słynęło z pofałdowanego terenu. Cały krajobraz był górzysty i pokryty herbacianymi polami albo porośnięty tropikalnym lasem.

Kład podskakiwał na wyboistej, kamiennej drodze, gdy wraz z Lawanem jechaliśmy pod górę, wzniecając prędkością kurz po bokach. Słońce silnie grzało mnie w kark, było mi gorąco, ale jeszcze nigdy nie zachowałam w umyśle takiego skupienia i zdeterminowania.

Poznawałam niektóre miejsca, odnajdując je w kartach młodzieńczych wspomnień, aż nagle uzmysłowiłam sobie, że przejeżdżamy przez tereny całkowicie mi obce. W całym swoim życiu nigdy nie zapuściliśmy się aż tak daleko i zapierało mi w piersi dech.

Zostawiliśmy plantacje daleko za sobą i obecnie otaczała mnie już tylko dziewczęca, nietknięta przez człowieka natura. Nagle minęliśmy tablice z napisem „Park Narodowy" i przeraziłam się, ponieważ dotarło do mnie, że jeżdżenie po tych terenach hałaśliwymi kładami było niezgodne z prawem, ale Lavan się nie zatrzymał, a i ja nie zamierzałam zwalniać i pozwolić mu wygrać.

Ścigaliśmy się do upadłego, a mnie gubiło to, że nie wiedziałam, gdzie jest meta. Jednakże już po chwili Lavan zatrzymał się daleko za mną i zrozumiałam, że pozwolił mi dojechać pierwszej. A może to podstęp? Teraz zatrzymam kład, a on wystrzeli jak z torpedy i dojedzie do mety. Mimo to zgasiłam silnik i zdjęłam kask. Moja twarz była spragniona dotyku powietrza. Odgarnęłam ze spoconego czoła mokre włosy, uśmiechając się w stronę chłopaka szeroko.

— Odbiło ci! — krzyknęłam ze śmiechem, gdy zszedł z kładu, idąc w moją stronę. — Park Narodowy? Jak znajdą nas tu z tymi diabelstwami, wlepią nam taki mandat, że głowa boli!

Wzruszył ramionami, co wcale mnie nie zdziwiło.

— Wiesz, ile razy już tu przyjeżdżałem? Nikt, nigdy mnie nie złapał.

— Zawsze musi być ten pierwszy raz — zauważyłam, przypominając sobie, że jestem wyjątkowo uzdolniona w przyciąganiu nieszczęść. — A co ze zwierzętami? Płoszymy je.

— Zwierzęta żyją w głębi puszczy — odparł z cichym śmiechem, jakbym powiedziała coś nad wyraz idiotycznego. — A my jedziemy szlakiem turystycznym. Nie usłyszałyby nas.

Uwierzyłam mu, chociaż sumienie trochę mnie gryzło. Szaleństwo szaleństwem, ale nie chciałam szkodzić matce naturze. Lavan wydawał się jednak całkowicie spokojny, co udzieliło się również mi.

— Swoją drogą. — Obdarzył mnie tajemniczym, rozbawionym uśmiechem. — Nieźle cię poniosło! Jeździsz jak rajdowiec.

— I kto to mówi? — prychnęłam, odrzucając włosy za ramie. Rozejrzałam się po otaczającym mnie miejscu, dostrzegając szemrzącą rzekę. Tak wielką, że przypominała prawie olbrzymie jezioro. Przepłynięcie z jednego brzegu na drugi o własnych siłach byłoby niemożliwe.

Rzeka szumiała jak potężny bojler, niemal zagłuszała wszystko inne wokoło, ale była krystalicznie czysta, tak, że przy brzegu mogłam zobaczyć osiadłe na dnie kamyki. Nieco dalej, rozciągnął się przede mną pas niewysokiego, ale długiego wodospadu, który wydawał ów zagłuszający dźwięk.

Było pięknie! Niemal jak w bajce. Rzekę otaczała tropikalna puszcza, soczysta zieleń malowała to dziewicze królestwo. Zachwyt odebrał mi oddech. Ponad koronami drzew majaczyły majestatyczne góry, zalane promieniami upalnego słońca.

— Wiedziałem, że zaniemówisz. — Lavan wydawał się z siebie bardzo dumny, przyglądając mi się z boku, gdy ja w tym czasie zachłannie wchłaniałam w siebie doznanie kontaktu z matką naturą.

  — Nigdy tu nie byłam — powiedziałam z zaskoczeniem. — Żyłam tak blisko tego miejsca, a nawet nie zdawałam sobie sprawy z jego istnienia.

Roześmiał się cicho.

— Ja odkryłem je, mając dziesięć lat. Od zawsze ciągnęło mnie do przygód — wyjaśnił z uśmiechem. — Zapuszczanie się na tereny mało znane to było moje hobby. A jak tylko odkryłem ten wodospad, wiedziałem, że będę tu wracał.

— I wracałeś? — Próbowałam zgadnąć. Zrzuciłam ze stóp klapki i zanurzyłam się po łydki w chłodnej rzece. Jak ja tego potrzebowałam!

— Jasne, ale najpierw nie umiałem wrócić do domu. Gdy dotarło do mnie, że nie znam drogi powrotej, wcale się nie przejąłem. Byłem zbyt niesforny, by zastanawiać się, skąd wezmę pożywienie. Po prostu czułem, że mogę tutaj zamieszkać z dala od ludzi. Rodzina szukała mnie dwa dni.

— Mój Boże! — Spojrzałam na niego z niedowierzaniem. — I całe dwa dni byłeś tutaj całkiem sam?

— Aha, całkiem sam i całkiem szczęśliwy — westchnął z rozmarzeniem. Widać, naprawdę dobrze wspominał tamte dni, chociaż ja nie potrafiłam zrozumieć, co fajnego jest w zgubieniu się na końcu świata, bo bez wątpienia miejsce, w którym byliśmy, do takich się zaliczało.

— Twoi rodzice musieli umierać ze strachu — stwierdziłam, kręcąc głową.

— Ojciec przede wszystkim był wściekły. Po znalezieniu mnie spuścił mi takie lanie, że przez tydzień nie mogłem usiąść na krześle.

Zachichotałam jak głupia, a potem się zarumieniłam. Spoglądając na niego kątem oka, dostrzegłam, że jest równie rozbawiony.

— A matka? — zapytałam ostrożnie.

— Umarła po wydaniu mnie na świat — powiedział spokojnie.

— Och, bardzo mi przykro! — Spoczęłam na jednym z wyższych kamieni, patrząc na niego ze smutkiem.

— Niepotrzebnie. — Pokręcił głową, a potem zbliżył się i usiadł obok mnie. Ponowna bliskość z Lavanem, tak samo śmiała i niespodziewana jak poprzednia, znowu wprawiła mnie w zakłopotanie i palpitacje serca. — Może to głupie, ale zawsze czułem jej obecność. Jak mówiłem, byłem niesfornym dzieciakiem szukającym guza, ale zawsze miałem w cholerę szczęścia. Więcej niż na to zasługiwałem, dlatego wychodziłem cało z każdej opresji. Sądzę, że to ona nie pozwalała, by stała mi się krzywda.

— Wcale nie uważam, że to głupie — powiedziałam cicho. — Moja matka też umarła, ale jak miałam dwa latka — zwierzyłam się. — Już jej nie pamiętam, zawsze byłam tylko z ojcem.

— Popatrz ile nas łączy. — Uśmiechnął się łagodnie.

— To prawda — zgodziłam się z nim, ogarnięta przyjemnym odprężeniem. Wyjęłam z pokrowca aparat i zrobiłam pierwsze, niedbałe zdjęcie. — Altana w twoim ogrodzie to był pomysł mamy, to ona zleciła jej zbudowanie.

— Dlatego tak bardzo ją kochasz? — zgadł, przyglądając mi się o te kilka sekund za długo takim wzrokiem, że zaparło mi dech w piersi. Dobrze, że mogłam skupić się na robieniu zdjęć.

— Właśnie dlatego — potwierdziłam.

Nagle zabrał mi aparat z ręki i zrobił mi niespodziewane zdjęcie. Nachmurzyłam się, próbując mu go odebrać, ale był zbyt wysoki.

— Co ty wyprawiasz? — oburzyłam się.

— Nie wiesz, że zdjęcia z zaskoczenia są najlepsze?

— Nie lubię takich zdjęć! — sprzeciwiłam się, biegnąc za nim po wodzie ze śmiechem. — Oddawaj!

— Ani mi się śni! — Pokręcił głową. — Chciałaś mieć nowe wspomnienia i właśnie ci je daje. Zobaczysz, że będziesz kochać te zdjęcia. — Potem złapał mnie w pasie i przyciągnął do siebie. Aparat pstryknął nam obojgu zdjęcie. — A to — dodał Lavan. — Żebyś nie zapomniała, że byłem tu razem z tobą.  

Tylko Przez ChwilęOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz