7.Wizyta w Hwang Rasami.

919 97 8
                                    

  Ailya.

Rozległo się ciche pukanie do drzwi. Oderwałam zaspaną twarz od poduszki, najpierw zerkając w stronę budzika. Wskazywał ósmą rano. Dzisiaj miałam wolne, więc zamierzałam porządnie się wyspać. Najwyraźniej mogłam tylko o tym pomarzyć.

— Proszę — jęknęłam z niezadowoleniem, rozcierając powiekę zgiętym palcem.

Do pokoju weszła Mai, chowając akurat do kieszeni telefon.

— Jadę dzisiaj do Hwang Rasami — oznajmiła.

— Gdzie?

— Do stadniny.

Nadal nie rozumiałam. Usiadłam na łóżku, patrząc na nią spomiędzy rozkołtunionych włosów.

— Acha?

Przewróciła oczami.

— Virati? Mówi ci to coś?

Wtedy się ocknęłam, ale natychmiast przybrałam obojętny wyraz.

— Co mnie to? Daj mi spać. — Mówiąc to, opadłam z westchnięciem na poduszkę.

Po chwili poczułam, jak łóżko ugina się pod ciężarem Mai.

— A teraz czego się boisz, he? Przecież wiem, że Virati wczoraj odwiózł cię do domu.

— Super, że wiesz. Ale dałam mu kosza.

— Kosza?

— Właśnie, tak już na starcie — powiedziałam z sarkazmem. — Nie chciałam, żeby robił sobie nadzieje.

— Och, ty głupolu! — Walnęła mnie z całej siły ręką w tyłek. Nie szkodzi, że kołdra zamortyzowała uderzenie, zabolało jak cholera!

— No co? Byłam uczciwa! Powinnaś mnie za to cenić! — Podniosłam na nią zirytowaną twarz. Dlaczego tak naciskała w tej sprawie, kto ją prosił?

— Z tego Bangkoku wróciłaś cholernie odmieniona, wiesz?

— Dzięki, cenna uwaga — mruknęłam.

— Chodzi mi o to, że jesteś pesymistką. Z góry zakładasz najgorsze, a Virati to świetny facet. Pogadaj z nim, zrozumie cię.

— Nie mam ochoty.

— Słyszysz się? Brzmisz jak dziecko? — Podniosła się i ściągnęła ze mnie kołdrę, o którą walczyłam uporczywie kilka sekund. — Jedź ze mną. Nie masz ochoty, chociażby przywitać się z jego rodzicami?

Spojrzałam na nią niczym na wariatkę.

— Zapomniałaś, że kiedy spotykałam się z ich synem, miałam czerwone włosy i koszulkę z napisem „Pierdole system"?

Roześmiała się głośno, zwijając kołdrę i przyciskając ją do brzucha.

— Trudno byłoby zapomnieć. Tym bardziej powinnaś zreperować wizerunek.

— Nie ma mowy! — Dmuchnęłam w grzywkę. O spaniu mogłam sobie pomarzyć, toteż podniosłam się z zamiarem wzięcia szybkiego prysznica.

— Jedź, dobrze ci radzę.

Zatrzymałam się przed drzwiami do łazienki i spojrzałam na nią spod zmrużonych powiek.

— A ty, po co właściwie tam jedziesz?

— Piekę ciasta na ich charytatywny festyn. Organizują go co roku. Zbierają na nim datki na stadninę. To szczytny cel, bo konie pomagają chorym dzieciom.

Matko, to takie typowe dla rodziny Arato! Byli upiornie doskonali. Gdzie ja miałam tam swoje miejsce? Właśnie! Nie pasowałam do nich.

— Będziemy dyskutować, jakie konkretnie ciasta mam upiec — wyjaśniła dalej Mai, jakbym była tego szalenie ciekawa.

— Nie jadę — zaprotestowałam głośno, wpadając do łazienki jak torpeda wojenna.

— To, co będziesz robić cały dzień? Dzisiaj masz wolne. Znowu pojedziesz zobaczyć swój dom? Właściwie to nie opowiadałaś mi, jak było ostatnio — zauważyła pretensjonalnie.

Odkręciłam kran, nakładając pastę na szczoteczkę. W połowie czynności zamarłam, uświadamiając sobie, że nie mam zamiaru odwiedzać Lavana i kolejny raz się ośmieszać. Mogłam ewentualnie pojechać do centrum i rozejrzeć się, czy nie mają lokali do wynajęcia, ale nie czułam się jeszcze gotowa rozkręcać własny biznes, o którym marzyłam.

— Będziesz mnie zaraz szantażować? Nie odpuścisz, prawda? — westchnęłam z rezygnacją.

Uśmiechnęła się diabolicznie.

— Bystra dziewczynka.

— Dobra, wygrałaś! Ale tylko dlatego, że mam u ciebie ten przeklęty dług wdzięczności — warknęłam, a potem z całej siły zatrzasnęłam jej drzwi przed nosem.


Kiedy wyjeżdżałam z Choolumpo, jako piętnastolatka, stadnina Khun Pawuta była w trakcie gruntownych remontów. Nie wdawałam się w szczegóły rodzinnego przedsięwzięcia Khun Viratia, ale orientowałam się, że odkupili to miejsce od starszego małżeństwa, które pragnęło przejść na emeryturę. Stadnina była w rozsypce i wymagała władowania w nią kupy szmalu, ale dla rodziny mojego byłego kwestia pieniędzy nigdy nie stanowiła problemu.

Teraz gdy wysiadłam z auta, zachwyciłam się widokiem przed oczami. Hwang Rasami było wprost idealne, jeżeli porównać go do stanu wcześniejszego.

Odrestaurowano budynki stajni oraz budynek hotelowy, gdzie przebywali goście korzystający z ich usług. Do tego obsadzono teren krzewami i drzewami. Wokół zaś rozciągały się pastwiska, ulokowane na pofałdowanym terenie, które otaczały zalesione wzgórza.

— Robi wrażenie, co nie? — Mai łypnęła na mnie ze znaczącym rozbawieniem.

Bez słowa pokiwałam głową. Wtedy podszedł do nas Khun Pawut. Był mężczyzną po pięćdziesiątce, o cudownych genach, które pozwoliły mu nie wyłysieć, toteż nawet w tym wieku cieszył się zabójczo bujną czupryną, jaką Virati miał szczęście odziedziczyć. W ogóle Pawut cały był starszą wersją syna – jedynaka, którego uwielbiał ponad wszystko, o czym mogłam się przekonać, gdy jeszcze z nim chodziłam. Pawut nigdy za mną nie przepadał i terazteraz gdy w końcu mnie rozpoznał, poczułam na sobie ciężar jego niechętnego spojrzenia.

— Khun Ailya, to naprawdę ty?

Uśmiechnęłam się wymuszenie na ten równie wymuszony entuzjazm i przywitaliśmy się.

— Dzień dobry, mam nadzieje, że moja niespodziewana wizyta to żaden problem? To był pomysł Mai, abym tu przyjechała — wyjaśniłam, chcąc zrzucić winę na przyjaciółkę. Mógł pomyśleć, że próbuje zarzucić przynętę na jego syna.

— Tak? — Popatrzył na Mai z wystudiowanym uśmiechem. Potem, jakby zrozumiał, na czym polega grzeczność, bo ze spóźnionym zapłonem dodał — Oczywiście, że to nie problem. Czuj się jak u siebie.

A tak naprawdę miał nadzieje, że wyniosę się stąd jeszcze przed południem. Już ja swoje wiedziałam!

Khun Virati wyłonił się ze stajni, prowadząc konia za wodzę. Gdy nas zobaczył, zdrętwiał, zdziwił się, a dopiero potem przekazał zwierzę jakiemuś stajennemu i podszedł, nie odrywając ode mnie wzroku.

— Co za niespodzianka! — odezwał się — Witajcie!

— Zapraszamy na taras. Napijemy się lemoniady, coś czuje, że dzisiaj upał da nam w kość — westchnął Pawut, zagarnąwszy ramieniem powietrze, jakbyśmy właśnie tam z Mai stały.

Poszłyśmy za nim. Wyminęłam niepewnie Viratia, starając się nie patrzeć w jego stronę, ale czułam, że mi się przygląda.

Taras, na którym się znaleźliśmy, był iście królewski. Przede wszystkim duży, wyłożony płytkami i ogrodzony marmurową barierką o okrągłych kolumnach, w których rogach postawiono donice z ozdobnymi drzewkami, przyciętymi na różne figury geometryczne.

Ale najfajniejsze były parasolki, ustawione przy stołach, bo dawały zbawienny cień, którego desperacko potrzebowałam. O nie, nie przez słońce, ale przez skok ciśnienia, jaki wywołał we mnie Virati! Mogłam się oszukiwać, ale serce po tylu latach wciąż biło na jego widok mocniej.

Służąca, ubrana w odpowiedni uniform, zjawiła się gotowa przyjąć każde polecenie pracodawców.

Postawiła na stole tackę ze szklankami, odwróconymi do góry nogami i dzbanek z lemoniadą, w której pływały kostki lodu. Do tego kruche ciasteczka.

— Częstujcie się — polecił Pawut, zajmując jedno z krzeseł.

Usiadłam obok Mai, a Virati naprzeciw mnie, zapewne specjalnie, żeby móc cały czas się we mnie wgapiać.

Myślałam, że będzie niezręcznie, jednak na tarasie pojawiła się Khun Maat. Rozpoznała mnie natychmiast.

— Khun Ailya! — W przeciwieństwie do męża zareagowała entuzjazmem, łapiąc się za oba policzki. Była dokładnie taka, jaką ją zapamiętałam. Lekko roztrzepana i niepoprawna. Życzyłabym sobie, żeby chociaż ona akceptowała mnie w związku z Virati'em, ale wiedziałam, że to rodzaj osoby, która zawsze traktuje wszystkich uprzejmie. Uprzejmość ta jednak nie współgra z jej wewnętrznymi uczuciami. Matka Viratia nienawidziła mnie jeszcze bardziej niż Pawut, tylko nie okazywała mi tego zewnętrznie. Co innego jej oczy. One zdradzały wszystko i tym razem także dostrzegłam w nich wyraz potępienia. Nie powinno mnie tu być, ta kobieta mnie nie chciała.

— Dzień dobry. — Podniosłam się z krzesła i pozwoliłam uściskać, jak dobrą znajomą, za którą się tęskniło latami.

— Nie wiedzieliśmy nic o twoim powrocie. — Usiadła, wlepiając we mnie anielskie spojrzenie, wyłaniające się z jej eterycznych rysów twarzy. W przeciwieństwie do wielu Tajek miała mleczno-białą cerę i drobniutką główkę, okoloną cienkimi, czarnymi włosami – zawsze nienagannie spiętymi klamrą z gości słoniowej. Uwielbiała nosić sukienki, jakby stroiła się na bal, toteż nawet w dni powszechne wyglądała jak lalka wyjęta z bajkowego pałacu.

— Przyjechałam dopiero kilka dni temu — powiedziałam grzecznie.

— I gdzie się zatrzymałaś? — spytała w celach wywiadowczych. Ani przez chwilę nie miałam wątpliwości, że próbuje prześwietlić mnie na wylot.

— U Mai.

— Och! — Uniosła brwi. — Naprawdę? Khun Mai to takie szlachetne z twojej strony — zwróciła się do niej takim tonem, jakby przygarnęła pod dach zarzyganego bezdomnego.

— To tylko chwilowy stan — powiedziała Mai, starając się mnie obronić. — Ailya ma zamiar stworzyć tu sobie własne życie.

— Jakże mogłoby być inaczej? — Uśmiechnęła się ujmująco Khun Maat. — Ile ty masz lat, złotko?

Zacisnęłam usta w wąską kreskę. Ten ranek jest coraz fajniejszy!

— Dwadzieścia pięć.

— Ach, no tak! Przecież gdy wyjechałaś, miałaś piętnaście — Kiwnęła głową, jakby rozwiązywała jakieś arcytrudne zadanie matematyczne.

— Mamo. — Virati nachylił się nad stołem. — Nie zapominaj, że mamy rozmawiać o wypiekach na festyn.

Byłam mu wdzięczna za ratunek, chociaż nie oddychałam przez cały czas, gdy mówił.

— To prawda. — Jego ojciec poruszył się niespokojnie na krześle.

— No cóż. — Kobieta z wyraźnym rozczarowaniem westchnęła. — A co tu omawiać? Nasze menu nie zmienia się od lat. Khun Mai, będziemy wdzięczni, jeżeli upieczesz to, co zwykle.

— I jedno ciasto specjalne — odezwała się przyjaciółka, przypominając. — Co roku piekę inne — wyjaśniła mi.

Kiwnęłam głową, niezbyt zafascynowana jej kulinarnymi popisami. Coraz gorzej czułam się pod niechętnym spojrzeniem Khum Pawuta, ciekawskimi oczami jego żony oraz świdrującą uwagą Virati'a.

— Tak, ciasto specjalne — powtórzyła Khun Matt mechanicznie. Nagle sobie o czymś przypomniała i spojrzała wprost w moje oczy. — Pracowałaś w stolicy jako modelka? — zagadnęła.

O nie, zaczęło się!

— Tak. — Podrapałam się za płatkiem ucha, starając się ukryć niechęć wobec tematu. — Ale rzuciłam to — dodałam — Aktualnie chcę skupić się na czymś innym.

— Jestem w stanie to zrozumieć — przytaknęła, sięgając po szklankę. Następne nalała sobie soku, a na jej wargach pojawił się dziwny uśmiech. — Modeling ma swoje terminy ważności?

Wstrzymałam oddech.

— To znaczy?

— W pewnym momencie kobieta robi się za stara na pozowanie — palnęła, prostując się na krześle. Zaskakujące, że mogła mi to oznajmić, jednocześnie bez mrugnięcia patrząc mi w oczy.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, ale Virati odezwał się za mnie.

— Mamo, to było nieuprzejme.

— Naprawdę? — Spojrzała na niego z autentycznym zdumieniem. Gdy się odzywała, to tak, jakby ktoś zrzucił bombę i to wszystko w najbardziej anielskiej, subtelnej aurze.

— Przejdźmy do tych ciast — poprosił Pawut niecierpliwie.

— Dobry pomysł. — Mai poparła go energicznym przytaknięciem głowy.

— Nie odeszłam, bo byłam za stara — odparłam cierpko, sama nie poznając siebie w głosie. Zacisnęłam dłonie na poręczach krzesła i podniosłam się. Nagle zapragnęłam być gdzie indziej, desperacko i natychmiast. — Czy mogłabym się przespacerować? Jest tyle miejsc, które dobrze wspominam, a których nie widziałam od lat.

Wszyscy byli zakłopotani i chyba rozumieli, że za moimi słowami stoi chęć ochłonięcia, ponieważ nikt nie zaprotestował.

Tylko Virati podniósł się równie szybko co ja, a potem zastygł, jakby nie do końca wiedział, czemu to zrobił.

— Może pójść z tobą?

— Wolałabym jednak być sama. — Wysiliłam się na spokojny, miły głos. — Jak wspominam, nic nie może mnie rozpraszać.

Zdawałam sobie sprawę, że plotę okropne bzdury, ale byłam już w takiej gorączce emocjonalnej, kiedy to człowiekowi jest obojętne, czy wychodzi na głupca, czy nie.

W każdym razie oddaliłam się bez niczyjej asysty i dopiero gdy naprawdę znalazłam się daleko od stadniny, poczułam, jak wraca do mnie spokój.
Nie byłam pewna, co poczuje, gdy moim oczom ukaże się dobrze znany mi most. Szykowałam się na gwałtowne bicie serca, może nawet lekkie zawirowanie rzeczywistości wokół mnie wywołane wstrząsem w duszy, ale gdy go zobaczyłam, stało cię coś zupełnie niespodziewanego. Nie zareagowałam w żaden sposób.

To nie tak, że niczego nie poczułam. To miejsce było najważniejsze w moim życiu, czymś, co nazywa się azylem i schronieniem, gdzie człowiek przychodzi, aby wyzwolić się od tego, co go pęta, ponieważ doświadczył najwspanialszych chwil życia właśnie tu.

Ja... po prostu patrzyłam na nie tak, jak patrzy się na miejsce, którego nigdy się nie opuściło. Niczym własną sypialnię, z której wyszło się tylko na chwile, ale po powrocie wszystko stoi tam, gdzie zawsze, a nas to nie dziwi.

Rozczarowałam się. Miałam nadzieje poczuć coś wzniosłego, na miarę wielkich powieści, ale tak nie było. Może jestem już za stara na takie dziecinady? Bądź co bądź, faktycznie nie byłam już tą samą osobą, co kiedyś. Zamiast wy-kolczykowanej buntowniczki, wróciłam jako okaleczona kobieta, która najważniejszą młodość zostawiła już za sobą.

Ale most tam stał. Jakby czekał na mnie całe te lata i teraz witał mnie otuchą szemrzącego strumienia, który wił się między dwoma brzegami, na których rosnął las. Słońce mieniło się na pomarszczonej tafli wody niczym rozsypany brokat. Na obu końcach mostu stały lampki, przymocowane do słupków barierek, a ćwierkanie ptaków skutecznie mąciło cisze, ale było spokojnie jak w raju.

Usiadłam na mostku, zdjęłam klapki i wsunęłam nogi między barierki, mocząc je w chłodnej wodzie.

To tutaj pierwszy raz pocałowaliśmy się z Virati'em, tu spędzaliśmy najintymniejsze chwile swojego życia, które wędrowały teraz po moich wspomnieniach, jak rozsypane kawałki kartki, kiedyś potarganej, ale składającej się teraz w cały obraz tego, kim byliśmy.

Oddanie się wspomnieniom było dla mnie wyzwalające, chociaż odczuwałam ból, związany z utratą tego wszystkiego. Potrzebowałam jednak tych chwil, by uświadomić sobie, że kiedyś moje życie było dobre, a nie tylko beznadziejnie popaprane, jak przez te ostatnie dziesięć lat.

Czasami łapałam się na tym, że nie pamiętałam już niczego poza modelingiem. Jakbym urodziła się modelką i miała nią umrzeć. To poczucie otaczało mnie z każdej strony niczym klatka, a ja pragnęłam z niej uciec. Szkoda, że uciekłam dopiero wówczas, gdy odciśnięto na mnie trwały ślad.

Uniosłam twarz do słońca i przymknęłam oczy, czując na twarzy ciepły dotyk promieni.

Mój azyl, moje małe niebo, mój raj...

Chłonęłam każdą z sekund, jaką mogłam tu spędzić i cieszyłam się nieformalnym posiadaniem tego miejsca, gdy przypadkiem coś przykuło moją uwagę.

Krajobraz, jaki znałam na pamięć, został zmącony czyjąś obecnością. Kierując spojrzenie w tamtą stronę, upewniłam się, że ktoś siedział pod drzewem.

Tylko Przez ChwilęOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz