11.Skaleczenie.

802 80 6
                                    

  Ailya.

Kuchnia Mai wyglądała jak istne pobojowisko. Zastałam ją wczesnym wieczorem w kucharskim fartuchu, całą ubrudzoną mąką, ale bez wątpienia w swoim żywiole.

Gdy moja przyjaciółka gotowała to tak, jakby działy się czary. Jej pełna skupienia twarz, ogniki podniecenia w oczach i pasja w dłoniach sprawiały, że wydawała się wszechmocna.

Była tak zaaferowana pieczeniem kolejnych ciast, że nie zauważyła, iż jestem bardziej zarumieniona niż zwykle, a także dziwnie podekscytowana, co było mi bardzo, ale to bardzo na rękę.

Odstawiłam aparat na stolik w salonie, po czym przycupnęłam na krześle kuchennym, oglądając jej kulinarne popisy.

— Zaniesiesz je jutro do Hwang Rasami — oznajmiła mi, wskazując podbródkiem na starannie zapakowane pudełko, stojące na kredensie.

Uniosłam brwi.

— To ciasto na festyn?

— Skądże! Tort urodzinowy Khun Pawuta.

Zamarłam w bezruchu, uderzona świadomością, że już jutro mam się ładnie ubrać i stawić w stadninie na urodzinach pana domu, wciąż nie mając pojęcia, czymże zasłużyłam na to zaproszenie?

Uśmiech Mai, tak pełen aluzji, omal nie wyprowadził mnie z równowagi.

— Nie zostałaś zaproszona? — spytałam, mając na uwadze, że w przeciwnym razie, zaniosłybyśmy tort razem, a nie tylko ja.

— Ależ tak. — Podniosła na mnie przelotnie roześmiany wzrok. — Po prostu, jutro po południu wybieramy się z Loyem na oglądanie sali weselnej. Naprawdę mam nadzieje, że ta okaże się strzałem w dziesiątkę.

— Och, nie sądzisz, że powinnam być wtedy przy tobie? — W moim głosie pojawiła się desperacka nadzieja. A nuż uda mi się wywinąć od tych urodzin? — Jako przyjaciółka, muszę cię wspierać.

Śmiech Mai nie pozostawił żadnych złudzeń, mogłam sobie tylko pomarzyć o wcieleniu planu w życie.

— Już ja wiem, czym ta twoja przyjaźń pachnie, Aily'a. — Zmierzyła mnie rozbawionym spojrzeniem. — Nic z tego. — Oblizała łyżkę i wrzuciła ją do zlewu. — Masz tam jutro pójść, oczarować pana domu, świetnie się bawić i sprawić, żeby Virati pocałował się najgoręcej w życiu!

Prychnęłam, kierując palec ku bitej śmietanie na jakimś cieście, które właśnie dekorowała, ale oberwało mi się natychmiast i boleśnie.

— Więc skoro ma być tak dobrze, jak mówisz, czemu czuje się niczym skazaniec idący na śmierć? — zapytałam smętnie.

— Ponieważ te dziesięć lat odebrało ci pewność siebie, kurczaku. Nawet nie wiesz, jak przykro na to patrzeć. Chciałabym, żebyś znowu sobie przeklęła i zachowała jak rozjuszone chłopaczysko. Taką cię znałam — zachichotała wesoło.

— No wiesz? — Udałam oburzenie. — Marzysz, bym zeszła na złą drogę? Myślisz, że tamta Ailya pasuje do tego Viratia? — westchnęłam — Do tego poukładanego, elegancko ubranego człowieka? Mowy nie ma, żebym wróciła do starych nawyków.

— A zapominasz, że właśnie taka zawróciłaś Virati'owi w głowie dziesięć lat temu. Jaki on był w tobie zakochany! Zazdrościłam wam wtedy tego uczucia — powiedziała szczerze Mai.

— Teraz i ja zazdroszczę sobie tamtych chwil — odparłam żartobliwie. — I zazdroszczę ci Loya, to naprawdę świetny facet.

Widziałam, że zarumieniła się z dumy, a jej oczy zapałały miłością do ukochanego. Znów poczułam dogłębną tęsknotę za doświadczeniem tego typu uczuć. Wprawdzie Virati ewidentnie wciąż coś do mnie czuł, a ja byłam pewna, że czuje coś do niego, ale nie umiałam już jasno stwierdzić, czy chodziło tu o prawdziwą miłość. Minęło tyle lat...

Minęło tyle lat.


Virati.

Przyjęcia urodzinowe, niezmiernie, od lat były organizowane przez nas w ogrodzie. Ogród był miejscem obszernym i zadbanym, a więc mogliśmy się do woli chwalić nim przed znajomymi, czego pragnęła głównie moja matka.

Tego dnia, wystrojona jak paw w kolorowe pióra i piękną, długą suknie była w swoim żywiole, witając kolejno przybywających gości. Zawsze była duszą towarzystwa, dlatego większość z gości była jej znajomymi, a nie ojca, lecz ten nie wydawał się z tego powodu urażony. On był raczej typem milczka, skupionego na pracy. Moi rodzice, tak bardzo różni, pasowali do siebie jak ulał i po tylu latach, wciąż mogłem obserwować istniejące między nimi uczucie.

Goście lokowali się przy stolikach, zapełnionych takim ogromem jedzenia, że oczy wychodziły na wierzch, ale jako właściciele dochodowego Hwang Rasami nie mogliśmy się pokazać od innej strony. Trochę mnie to śmieszyło, chociaż nie śmiałbym odmówić matce tej dozy przyjemności, jaką czerpała z wydawanych przez siebie przyjęć.

Zjawili się również wszyscy pracownicy stadniny, tym razem ubrani odświętnie i życzący memu ojcu wszystkiego najlepszego. Wiedziałem, że są to szczere życzenia, bowiem ojciec, mając też i swoje liczne wady, dla swych pracowników był naprawdę wyrozumiały, toteż bardzo go wszyscy szanowali.

Stałem w korytarzu i kiwałem głową na przywitanie nowym gościom, gdy zauważyłem zmierzającą w moją stronę Darikę. Wyglądała olśniewająco w srebrnej sukience nad kolano, mieniącą się brokatem. Dyskretnie się uśmiechnąłem na widok obszernie wykrojonego dekoltu. Ktoś tu chciał zaimponować Lavanowi! Ach ci młodzi...

Szybko skarciłem siebie w duchu, kiedy dotarło do mnie, że cały ranek spędziłem przed lustrem, dobierając odświętne ubranie z myślą o Ailyi. Chciałem wywrzeć na niej dobre wrażenie i przez kilka, porannych godzin nie zachowywałem się lepiej od strojnisi, niemal wpadając w furię, ponieważ żadne ubranie nie wydawało mi się dość dobre.

— Genialnie wyglądasz, Virati! — skomplementowała mnie z uśmiechem Darika.

— To samo mogę powiedzieć o tobie — odparłem, wiedząc, że nie będzie chciała ze mną długo dyskutować.

— Czy Lavan już się zjawił? — spytała pozornie obojętnym tonem, a ja omal nie parsknąłem śmiechem. Gdzie ten Lavan miał oczy, skoro pozwalał tak pięknej dziewczynie wciąż być samej? Wiedziałem wprawie, jaki jest ojciec Dariki, ale nie wątpiłem, że każde uczucie może pokonać trudności losu, jeżeli jest prawdziwe. Odnosiłem ten pogląd również do uczucia łączącego mnie i Ailyię. Tyle że Lavanowi chyba nie w głowie była jakakolwiek miłość. Współczułem Darice.

— Gdzieś tu się przed chwilą szwendał — odparłem, wskazując kciukiem za siebie, chociaż wcale go tam nie było. — Tylko nie zdziw się jego podłemu humorowi, w stadninie nie umie być miły — dodałem.

Pokręciła głową, ściskając w dłoni kopertówkę, pasującą do szpilek, które miała na sobie.

— Dobrze go znam, Virati. On nie jest złym chłopakiem, bardzo go lubię. — Posłała mi delikatny uśmiech, a ja potargałem ją za włosy, ku jej oburzeniu.

— No wiesz? — Przygładziła fryzurę w dłoniach. — Spędziłam nad nią dwie godziny.

Potem pobiegła szukać Lavana, a ja odprowadziłem ją rozbawionym wzrokiem. Było duszno i parno, ale wszyscy wokół mnie tryskali dobrym humorem.

— Kochanie, mógłbyś wstawić to wino do lodu? Mam wrażenie, że nie jest wystarczająco chłodne. — Przy moim ramieniu pojawiła się matka. Odebrałem od niej butelkę, starając się nie uśmiechać na widok jej śmiertelnego zaniepokojenia stanem trunku.

— Naturalnie, mamo. — Pocałowałem ją w skroń i udałem się do kuchni, gdzie służba uwijała się przy sałatkach. Wentylatory szumiały nad moją głową, gdy sięgnąłem do szafki po wiaderko na lód i wsypałem do niego lodowate kostki.

Wtedy od frontowych drzwi padł na mnie cień. Odwróciwszy głowę i dostrzegłem Ailyię. Rozglądała się niepewnie po wnętrzu kuchni, jakby w każdej chwili miał ją zaatakować dzikie zwierzę.

Wtedy jej spojrzenie spoczęło na mnie. Zamarłem bez ruchu, chłonąc cudowny widok kobiety, którą kochałem nad życie. Wyglądała wprost niebiańsko. Brązowe włosy zwinęła w dwa koki, widniejące po obu stronach głowy. Twarz musnęła lekkim makijażem, a na siebie włożyła jasnozieloną sukienkę poza kolano, która idealnie podkreślała jej biust. Nie dostrzegłem żadnej biżuterii, ale nie zdziwiło mnie to: Ailya nie znosiła błyskotek. Nawet zwykła bransoletka przeszkadzała jej na nadgarstku.

Na stopach miała buty na płaskim obcasie, co również nie było niczym zaskakującym. Ktoś postronny rzekłby, że nie ubrała się zbyt gustownie, ale ja mógłbym patrzeć na nią bez końca i zachwycać się bijącym od niej pięknem. Była taka znajoma, taka, jaką ją zapamiętałem i tylko siłą woli, nie porwałem ją w swoje ramiona.

— Cześć, co tu robisz? — Położyłem wiaderko z lodem na stole i wyszedłem jej na powitanie. — Goście wchodzą głównymi drzwiami.

— Właśnie dlatego ja poszukałam frontowych — odparła, kładąc z zażenowaniem na szyi dłoń. W drugiej trzymała dwa pudełka, postawione jedno na drugim. — Przyniosłam tort — dodała tytułem wyjaśnienia.

— Khun Mai należą się ogromne podziękowania — powiedziałem. Zapach jej perfum działał na mnie silnie odurzająco.

— Dziękuję za zaproszenie. — Posłała mi nieśmiałe spojrzenie, które szybko mi umknęło, nim zdążyłem je nawet pochwycić.

— Jesteś tu mile widziana — odezwałem się, z całej siły starając się wyjaśnić, że to naprawdę był pomysł ojca. Wprawdzie zdawałem sobie sprawę, że on nie koniecznie przepada za Ailyą, ale choroba bardzo go odmieniła i na wiele rzeczy patrzył teraz inaczej. Chciał mojego szczęścia, a ono kryło się w osobie pani Jett.

Położyła pudełko z tortem na stole, a potem zabrała się za ostrożne odpakowanie go. Była skupiona i, zdaje mi się, robiła wszystko, by unikać kontaktu wzrokowego ze mną. Czułem się kompletnie bezradny, nie wiedziałem, jak mógłbym zburzyć mur między nami tak, żeby nie odebrać jej przestrzeni osobistej, by nie wyszło to zbyt nachalnie z mojej strony.

Wtedy usłyszałem jej przeraźliwe syknięcie. Odskoczyła do tyłu, machając ręką.

— No cholera jasna! — warknęła, wkładając sobie palec wskazujący do ust. Popatrzyła na mnie z zażenowaniem i dopiero wtedy zrozumiałem, że się przecięła.

— Daj, coś z tym zrobimy. — Złapałem ją natychmiast za nadgarstek i wyjąłem ostrożnie palec z jej ust, nie mogąc przy tym nie odczuć rozbawienia. Wyglądała trochę nieporadnie, a przecięła się na zwykłym kartonie. Tylko ją mogło to spotkać. Z małego nacięcia lało się zaskakująco dużo krwi. Z troską złapałem za chusteczki higieniczne i sadzając ją na jednym z krzeseł, wyjąłem jedną.

— Nie musisz tego robić — powiedziała z zaskoczeniem, gdy wyjąłem z szafki małą walizkę, będącą apteczką. W niej poszukałem plastrów, gdy ona tymczasem tamowała krwawienie chusteczką. — Samo w końcu przestanie.

— Ale zacznie boleć, jak tego nie zakleimy — odparłem swobodnie, zadowolony, gdy znalazłem, co trzeba. To doprawdy boże błogosławieństwo, że niegroźnie się przecięła, a ja mogłem jej pomóc. Bez wątpienia znaleźliśmy się w sytuacji niezwykłej bliskości, która na swój sposób peszyła nas oboje. — Będziesz co chwila podrażniać sobie palec.

Mój argument ją przekonał, ponieważ bez protestu pozwoliła mi, abym zdezynfekował rankę wacikiem z wodą utlenioną. Robiłem to tak delikatnie i z takim zaangażowaniem, jakbym przeprowadzał operacje na sercu.

Trzymanie jej dłoni, bycie tak blisko niej... to więcej niż mógłbym sobie wyobrazić. Wciąż nie mogłem uwierzyć, że staliśmy się sobie tacy dalecy, gdy dziesięć lat temu kochaliśmy się do szaleństwa. Przeżyliśmy namiętny pierwszy raz w nieodremontowanych murach Hwang Rasami, gdy projekt stadniny dopiero się tworzył.

Doskonale pamiętałem tamtą noc, księżyc świecił jasną tarczą, a wokół nas była tak głęboka cisza, jakbyśmy byli ostatnimi ludźmi na ziemi. Leżeliśmy na materacu, okryci cieniutką narzutą. Trzymałem ją w swoich ramionach niczym wielki cud i upajałem się szczęściem. Byliśmy młodzi, niepokorni i spragnieni siebie. Tamta noc należała do nas. Zawładnęliśmy nią całkowicie.

A teraz, dziesięć lat później, przemywałem jej skaleczony palec i czułem się tak cholernie zagubiony, a ona była tak cholernie odległa i niedostępna, a jednak czułem wdzięczność, że dane mi było móc okazać jej swoją troskę, a przez nią również miłość.

Okleiłem skaleczony palec plastrem i uznałem swoje zadanie za zakończone. Uśmiechnęła się do mnie niepewnie, zerkając w stronę opuszka, a potem znów na mnie.

— Dziękuje. Masz wprawną rękę.

— W stadninie często dochodzi do różnych skaleczeń. Nabrałem wprawy — wyjaśniłem, dźwigając się do pionu.

— Ty i ojciec musicie być bardzo dumni z tego miejsca. Jest naprawdę piękne — odezwała się, wyciągając tort na talerz, który jej podałem. Sam fakt, że nawiązała ze mną temat, był dla mnie jednoznacznym dowodem, że szukała mojego towarzystwa. Czułem się pokrzepiony.

— Tak. — Przytaknęłam z uśmiechem. — Hwang Rasami to niemal kawałek nieba. Włożyliśmy w niego dużo ciężkiej pracy.

— To zrozumiałe. Pamiętam, jak tu było, zanim je kupiliście.

Czy miała na myśli również spędzoną wspólnie noc? Zaschło mi w ustach, a jednocześnie przepełniony byłem szczęściem.

— Ja też pamiętam. — Mój głos miał dziwną barwę, gdy to powiedziałem, ale wątpię, by zrozumiała ukryte w nim przesłanie. — Hwang Rasami jest spełnieniem marzeń ojca. Zawsze chciał hodować konie.

— Czuć tutaj dobrą aurę. — Rozejrzała się ukradkiem po kuchni. — Nie ma wątpliwości co do tego, że to miejsce jest kochane przez mieszkających tu ludzi.

— Cała rodzina kocha stadninę — zgodziłem się z nią. — Szkoda tylko, że Lavan nie podziela naszych uczuć. Jako jedyny żywi niezrozumiałe dla mnie uprzedzenie do Hwang Rasami.

Miałem nieodparte wrażenie, że na dźwięk imienia chłopaka ciało Ailyi zamarło w bezruchu, ale było to tylko chwilowe spostrzeżenie, a ja szybko pojąłem swoje niedopatrzenie.

— Wybacz, pewnie nawet nie wiesz, o kim mówię. Lavan to mój młodszy kuzyn, jego matka i mój ojciec byli rodzeństwem.

— Tak, trochę go kojarzę — powiedziała cicho, wbijając wzrok w tort. Swoją drogą, Mai zasługiwała na medal. Jej wypieki zawsze zahaczały o najprawdziwsze dzieła sztuki.

— Virati? Co tak długo? — Z głębi korytarza dobiegł nas głos matki. Już po chwili jej sylwetka pojawiła się w drzwiach. Na nasz widok uniosła brwi, nie kryjąc zdziwienia.

— Khun Ailya? Jak to się stało, że przegapiłam twoje przyjście?

— Bardzo przepraszam, weszłam od frontu. — W głosie dziewczyny zabrzmiało zawstydzenie. Nic dziwnego, skoro moja matka wydawała się dogłębnie przerażona faktem, że nie uhonorowała odpowiednio jednego z gości. — Przyniosłam tort... — dodała w ramach naprawienia win.

— Och, rozumiem! — Na twarzy matki pojawił się lekki uśmiech. Zbliżyła się do stołu, podziwiając wypiek Mai. — Trzeba było wejść głównymi drzwiami. W końcu jesteś zaproszona.

— Dziękuję. — Ailya wydawała się kompletnie nieporadna w kontakcie z moją matką, więc stłumiłem śmiech. — Nie chciałam ryzykować, że ktoś mnie potrąci, gdy mam ciasto w ręce.

— Chodź, usiądź z nami przy stole. — Matka złapała ją za ramię, spychając lekko w stronę drzwi. — Służba zajmie się tortem. Virati, weź wino i dołącz do nas.

— Oczywiście. — Złapałem za srebrne wiaderko z lodem i opuściłem kuchnię.

— Złapałem za srebrne wiaderko z lodem i opuściłem kuchnię.


Ailya.

Nigdy nie widziałam tylu ludzi w jednym miejscu w Choolumpo. Owszem, często gościłam na imprezach w Bangkoku, gdzie tłumy były jeszcze większe, ale zdaje się, że w takiej prowincji jak ta, urodziny gospodarza Hwang Rasami zakrawały na wydarzenie roku.

Widziałam tu wiele znajomych twarzy, trochę nowych osobistości i młodzież, którą zapamiętałam, jako rozkoszne dzieciaczki, nie mogąc dać wiary temu, jak szybko minęły ostatnie lata.

Niestety, po solenizancie, byłam drugą atrakcją dnia. Ludzie wprost lgnęli do mnie, zasypując mnie zaskoczonymi krzykami, że nic nie wiedzieli o moim powrocie, a zaraz potem nalegali, bym opowiedziała im o życiu w stolicy.

Nie muszę chyba dodawać, że znalazłam się w istnym piekle, zważywszy, iż unikałam tematu przeszłości jak ognia. Nie mogłam jednak winić ludzi za to, że byli ciekawi. Nikt przecież nie zdawał sobie sprawy, jak trudne było dla mnie powracanie do wspomnień. Byli pewni, że uraczę ich niewinną, ale interesującą historią o wielkim świecie, jakim był dla nich gwarny i odległy Bangkok.

Cieszyłam się, gdy nastał moment zdmuchiwania świeczek, a cały ogród wypełnił się donośną piosenką „Happy Birthday", podczas której Khun Pawut starał się zachować powagę, jednak widziałam, że zwilgotniały mu oczy.

Khun Maat pokroiła z gracją pani domu tort, który był tak ogromny, że starczyło po kawałku dla każdego. Mnie każdy kęs stawał w gardle, ale robiłam dobrą minę do złej gry.

Mój wzrok nieustannie przemieszczał się między Virati'em, który kręcił się przy ojcu, co rusz poklepując go po ramieniu, a Lavanem, siedzącym przy stole w towarzystwie jakiejś młodej i irytująco pięknej dziewczyny. Zabawiała go słówkami, szeptając mu je do ucha. Sprawiały one, że chłopak uśmiechał się szeroko, a momentami nawet śmiał się głośno.

Upiłam dziwne rozgoryczenie w kieliszku chłodnej wody. Chociaż siedzieliśmy w cieniu drzew, było mi okropnie gorąco, jak i każdemu z zebranych.

Uśmiechnęłam się, widząc, jak wielka zażyłość łączy Viratia i jego ojca. Miałam nawet wrażenie, że jest głębsza, niż zapamiętałam, ale nie powinnam się dziwić temu po dziesięciu latach nieobecności.

W każdym razie skupiałam uwagę to na jednym, to na drugim, a każdy z nich wydawał mi się na swój sposób interesujący. Virati był moją największą miłością, w Lavanie zaś odnajdywałam duszę, która mnie fascynowała.

Po godzinie towarzystwo podzieliło się na grupki i atmosfera rozluźniła się. Niektórzy wciąż siedzieli przy stole, inni oddalili się, by prowadzić ze sobą wielce emocjonujące dyskusje. Gdzie nie spojrzałam, tam widziałam ludzi pełnych życia i radości, wybuchających śmiechem i żwawo gestykulujących. Mogłam nawet ze swej odległości stwierdzić, kto z kim flirtuje, a kto nie darzy się zbytnią sympatią z drugim człowiekiem.

Czułam, że nie pasuje do tego świata, że nie jestem taka jak oni, że jestem okaleczona. Mój duch dryfował ponad ich beztroską, chociaż znajdowałam się w miasteczku mojego dzieciństwa i właśnie tu czułam bezpieczeństwo. Wtedy zrozumiałam, że bez względu na wszystko, nigdy nie będę taka jak oni. Poznałam smak wielkiego świata i nie zdołam poczuć się tak, jakbym nigdy nie opuściła romantycznych granic Choolumpo.

Tylko Przez ChwilęOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz