Waszyngton

277 25 4
                                    

    Obudziłam się późnym popołudniem. Słyszałam krzątanie się w pokoju obok, byłam przekonana że to Daryl. Powoli podniosłam się z łóżka. Obróciłam głowę w okno - słońce znajdowało się jeszcze na niebie więc nie było tak późno. Byłam ubrana w tę samą szpitalną koszulę na widok której dostawałam mdłości, przytrzymałam się więc mojej kroplówki i skierowałam moje małe kroki w kierunku korytarza. Jednak coś się odczepiło i upadło na podłogę - ten hałas przyciągnął tego lekarza. Nie pamiętałam jego imienia, nie było ono dla mnie jakoś specjalnie ważne. Spojrzał na mnie zadowolony.

- Jak się czujesz? - powitał mnie szerokim uśmiechem. Spojrzałam na niego jak na szaleńca.

- Dobrze - odpowiedziałam nieco cicho - Ile spałam?

- Kilka dni - podrapał się po głowie zmieszany - Ale spokojnie, to oznaka że wracasz do siebie.

- Nikt normalny nie śpi tyle po zwykłym ugryzieniu, które notabene zostało bezpiecznie wyleczone - zauważyłam z małą złośliwością. Nie chciałam być złośliwa, naprawdę ale czułam że przez sen tracę ważne dla mnie dni. Po jego minie widziałam że zlał to co powiedziałam do niego. 

- Organizm się regeneruje - zauważył uśmiechnięty po czym skierował swój wzrok na mój brzuch. Znów był większy, ale cieszyło mnie to. Pogładziłam go lekko próbując wsłuchać się w siebie. Chyba chciałam usłyszeć.. moje maleństwo co rozbawiło trochę tego lekarza - Nie kopie jeszcze, co? Musisz jeszcze się uzbroić w cierpliwość. Nim usłyszysz jak wariuje twój maluch to jeszcze troszkę minie. A teraz jeśli wybaczysz, zostawię cię. Muszę iść do Dennise. Bardzo chciała urozmaicić swoją wiedzę - zaśmiał się lekko zawstydzony - Więc jej pomogę.

- Gdzie jest Daryl? - spytałam spokojnie 

- Ten buntowniczy chłopak? Bodajże wyszedł się przejść - wzruszył beznamiętnie ramionami - Znów panikuje że wpadłaś w śpiączkę. 

- Boi się o mnie - mruknęłam - Nic dziwnego. Dzięki a teraz leć do Denise - ucięłam odwracając się w kierunku okna. Usłyszałam za plecami jak zbiega po schodach i.. odetchnęłam głęboko. Wolałam zdecydowanie samotność niż bycie z tym infantylnym dzieciakiem. Zdecydowanie nie przypadł mi do gustu. Za oknem był piękny, malowniczy widok. Ludzie mijali się szczęśliwi, bez obaw, ulicami jeździły taksówki oraz samochody. To miasto po prostu żyło. Spoglądałam na otwarte banki, bary, puby, kawiarnie - wszędzie byli ludzie. Nie smutni, nie dotknięci śmiercią lecz żywi. Z daleka bardzo okazale prezentowały się dwa budynki - Biały Dom no i oczywiście Centrum Chorób Zakaźnych. Spojrzałam nieco w lewo. W oddali dojrzałam wielki, wysoki na tysiąc metrów chyba mur a wysoko, wysoko ponad naszymi głowami znajdowała się powłoka. Bariera która chroniła to miejsce przed zarazą. Tylko dlatego tak długo wytrzymali, podczas gdy świat upadał z dnia na dzień bardziej. 

- Kochanie? - usłyszałam za plecami. Odwróciłam się powoli z uśmiechem. W progu stał Daryl, szczęśliwy ale zmęczony. Podejrzewałam, że był zapolować na wiewiórki żeby nie wyjść z wprawy. Ruszyłam powoli ku niemu. On podszedł pierwszy i objął mnie w pasie. Pocałował mnie w głowę z ulgą, jakiej dawno od niego nie poczułam.

- Coś się stało? - spytałam

- To koniec - odpowiedział spokojnie

- Koniec.. czego? 

- Zła - w jego głosie czaiło się jakby szczęście, ale nie do końca. Nie do końca sam w nie wierzył, tak mi się wydawało. Spoglądałam w jego niebieskie oczy nic nie rozumiejąc ale on tylko pocałował mnie znów w czoło obejmując mocno. 

- Jak to? Odkryli lekarstwo? 

- Nie ma już co ratować poza Waszyngtonem - powiedział spokojnie - Ale tak, znaleźli. Widziałaś tą osłonę nad naszymi głowami? To bioaktywna bariera którą stworzono cztery lata temu aby ochronić Waszyngton i te Centrum Zdrowia kosztem wszystkiego. 

Walking Alone || Podążając samotnie ( Tom  I ) ZAKOŃCZONYOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz