5. "Powiedziałem, że masz odejść!"

6.1K 314 5
                                    

Nie odpowiedział na moje pytanie. Wywinął się tekstem, że „wszystkiego dowiem się w swoim czasie". Ten jego zadziorny uśmiech coraz bardziej mnie denerwuje. Tak trudno do mnie mówić bez niego? Może gdyby zmienił nastawienie, łatwiej by mi się było oswoić z sytuacją. Za dużo wrażeń jak na jedno życie. Stanowczo za dużo!
Przez całą drogę siedziałam, a właściwie prawie leżałam na Justinie. Nie mogłam się prawie wcale ruszyć, bo mocno mnie do siebie przyciskał. Jakby się bał, że ucieknę. I Bogu dzięki, że jest tu Daisy, a ten samochód nie posiada szyby, która oddzielałaby nas od tych dwóch gości z przodu. Pewnie by było gorącej. Chociaż... może, gdybym miała więcej siły, to udałoby mi się z nim porozmawiać? Bo skoro nie jest Jokerem, którego zna świat, to jaki on jest? Ich kopią? Lepszy? Gorszy? Zupełnie inny? Udaje przede mną czy przed nimi? Może przed wszystkimi? Masakra, tyle pytań. Głowa mnie boli.
Zajechaliśmy pod ogromny budynek wykonany w gotyckim stylu. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że jest to jakiś uniwersytet lub muzeum. Nie myliłam się co do jednego - to uniwersytet. Jednak nie taki, jak by się mogło wydawać. Na pierwszych trzech piętrach rzeczywiście jest uczelnia. Jednak wyżej, tam, gdzie powinno znajdować się archiwum szkoły, jest zupełnie inny świat. By się do niego dostać, należy wejść na trzecie piętro szerokimi schodami pożarowymi. Budynek jest wielki. Każdy krok, a nawet najmniejsze dotknięcie odbija się od starych ścian i niesie wysoko w górę. Trzecie piętro to właściwie długi korytarz. Kolor ścian przypomina mi klatkę schodową z kamienicy. Tylko tutaj, w odróżnieniu do innych części uniwersytetu, został położony dywan. Nic specjalnego. Taki, jaki leży w domu u większości dziadków. Na korytarzu są tylko dwa przejścia. Jedno prowadzi do biblioteki połączonej z czytelnią. Więc, czego się można było spodziewać, na trzecim piętrze cisza jak makiem zasiał. Dywan zagłusza kroki. Nawet, jeżeli ktoś byłby w bibliotece, to pewnie nie wiedziałby, że ktoś właśnie przechodzi. Niebezpiecznie. Z kolei drugie przejście to metalowe drzwi. Tuż obok na ścianie, za obrazem umieszczono czytnik linii papilarnych i skaner twarzy. Tylko dane ważniejszych osób (czyt. tych, do których najtrudniej się dostać) zostały wprowadzone do komputera. Nikt poza nimi nie może otworzyć drzwi.
Po drugiej stronie metalowego przejścia pełno ochroniarzy z karabinami w dłoniach. Tata Joker nie oszczędza na bezpieczeństwie. Swoim bezpieczeństwie. Skierowano nas do pokoju, który do złudzenia przypomina salę szpitalną. Kilka łóżek i pielęgniarek. Jedna z nich poprosiła mnie na najbliższe łóżko i dokładnie mnie przebadała, co skutkowało, że musiałam się rozebrać do bielizny. Nie wiedziałam, że mam zdartą część koszulki na plecach i w życiu bym nie pomyślała, że pobyt w piwnicy może mnie kosztować zdarciem skóry i to tak konkretnie. Jakby mnie dopadł papier ścierny. I nic nie bolało. To znaczy, póki pielęgniarka nie zaczęła mi tego przemywać. Brzydko mówiąc, byłam pewna, że się zesram z bólu. Tym bardziej, gdy zobaczyłam, jak rana na ramieniu się aż pieni.
Justina przeniesiono do innej sali z tego, co mówił Liam, który - o ironio - leżał na łóżku po drugiej strony ściany i przyglądał się mojemu „striptizowi". Zauważyłam go dopiero, gdy wychodził z sali, by powiadomić Justina o stanie pozostałych i o tym, co się działo. Takie oględziny sprawy. Gdy wrócił, byłam już opatrzona i odziana w inne rzeczy. Usiadł obok mnie i opowiedział mi trochę o tym, co się działo. Nikt bardziej nie ucierpiał. Wyglądają podobnie do mnie. Przez chwilę wysłuchiwałam śmiechu, który powstał na skutek tego, że z nikim nie walczyłam, a wyglądam, jakby stoczyła walkę z napastnikami, których - jak się okazało - było dziesięciu. Ale wróćmy do teraz.
- Nikt do końca nie wie, kim oni byli. Przynajmniej mi nie chcą powiedzieć. - oznajmił Liam, patrząc tępym wzrokiem w ścianę przed nami. Oparł się łokciami o kolana, a głowę delikatnie opuścił.
- Ktoś w ogóle ośmieliłby się strzelać do syna Jokera? Myślisz, że wiedzieli, kim jesteście? - spytałam cicho.
- Nie wiem. Zupełni popaprańcy. Nie takie przeżycia się w życiu miało. - wzruszył ramionami. Przeniósł wzrok na swoje palce, którymi zaczął się bawić. Zamartwia się czymś.
- Coś się stało?
- Spaprałem sprawę. Nie powinienem ufać światu na tyle, by chodzić bez żadnej broni. - mruknął, ale bardziej do siebie.
- Ale przecież miałeś w cukierni... - zaczęłam łagodnym głosem, ale mi przerwał.
- Jedną, marną spluwę. - mruknął. - Gdybym tylko pomyślał, to nie musielibyśmy uciekać jak tchórze. - wyrzucił dłońmi do przodu ze złością, po czym wyprostował się. Biała koszulka zacisnęła się na jego umięśnionym ciele, gdy brał głęboki wdech w płuca. Matko, zaraz pęknie. Po chwili dopiero spuścił powietrze. - Nieważne już. Nie popełnię więcej tego błędu.
- Wszyscy żyjemy, więc nie jest źle. - powiedziałam. Nie chcę, byśmy zostali w niekomfortowej ciszy.
- Co z tego, skoro ci, którzy do nas strzelali, uszli bez szwanku? - rzucił mi mordercze spojrzenie. Odruchowo odsunęłam się kawałek. Jakby mnie zdzielił z nerwów tą umięśnioną łapą, to by mnie rozgniótł.
- Racja. - zaczęłam. Przełknęłam głośno ślinę, bo poczułam, jak bardzo trzęsie mi się głos. - Przepraszam. Nie wiem, co powiedzieć. To dla mnie zupełna nowość. - posłałam mu wymuszony uśmiech.
Jego spojrzenie złagodniało. A nawet stało się smutne. Westchnął ciężko.
- Tak. To nie była twoja wina. Niepotrzebnie ci o tym mówię. - jeden z jego kącików delikatnie drgnął w górę. - Jak się czujesz?
- Jest dobrze. Nic mnie nie boli, ale czuję się trochę jak mumia. - ponownie wymusiłam uśmiech, jednak tym przybrał on głupawy charakter. Chyba tego nie zauważył, bo sam uśmiechnął się szeroko. Przysunął się trochę do mnie. Wysunął w moją stronę prawą dłoń, wewnętrzną częścią do góry.
- Widzisz to? - zapytał, wskazując palcem dziwne wgłębienie od nadgarstka do połowy dłoni. Przytaknęłam. - Chciałem kiedyś złapać kulę, ale tu mi przeleciała i zatrzymała się tu. - wskazał palcem bliznę kawałek nad zgięciem w łokciu. - Byłem młody i głupi. - zaśmiał się cicho.
- Rozumiem. - westchnął Justin od strony drzwi. Oboje skierowaliśmy całą uwagę na niego. To „rozumiem" było ostatnim słowem, jakie Justin skierował do osoby, z którą chwilę temu prowadził zapewne rozmowę telefoniczną. Schował telefon do kieszeni.
Oparł się bokiem o ramę drzwi. Teraz dla odmiany ubrał się w jasne, w niektórych miejscach podarte jeansy i jasną, dłuższą koszulkę z krótkim rękawem. Zabandażowano mu prawe ramię od łokcia w górę. Nie wiem, gdzie się kończy. Rękawek koszulki ogranicza pole widzenia.
- Niall leży w szpitalu. - westchnął. - Został postrzelony. - dodał, a zaraz potem szybkim ruchem języka zwilżył usta.
- Jak to? - zapytał Liam.
- Szedł na spotkanie spóźniony, bo musiał jeszcze załatwić pewną sprawę. Kula uderzyła o obojczyk. Marny strzelec, ale dobrze się ukrył. - mruknął Justin, szukając czegoś wzrokiem po podłodze.
- Wiadomo, kto do nas strzelał? Albo chociaż dlaczego? - dopytał dalej Liam.
- Nie wiem. - zaprzeczył Justin. - Nic jeszcze nie wiem. Ale to tylko kwestia czasu. - zmarszczył brwi.
- Idziesz do... - zaczął Liam.
- Tak, idę. - przytaknął Justin, przerywając wypowiedź Liama.
- Dobra. - mruknął cicho pod nosem Shark, a potem podniósł się z łóżka. Wyszedł z sali, mijając Justina w drzwiach.
Zapadła cisza. Justina chyba coś męczy. Nie wie, jak zebrać myśli, bo jego wzrok w dalszym ciągu mknie między kafelkami na podłodze. Westchnął w końcu głęboko. Spuścił głowę, a potem powoli ruszył w moją stronę. Usiadł obok mnie, ze wzrokiem nadal wbitym w podłogę.
Przekręciłam głowę delikatnie na bok.
- Stało się coś? - zapytałam cicho. Może potrzebuje kogoś, kto go wysłucha. A nie sądzę, by jego zachowanie miało jakiś związek z Niallem. Swoją drogą, ma ten biedny diler pecha.
Odwrócił głowę w moją stronę. Wyciągnął do mnie rękę. Ujął w palec wskazujący i kciuk w moją brodę.
- Jak się czujesz? - zapytał. Zupełnie tak, jakby nie usłyszał mojego pytania.
- Dobrze. - przytaknęłam delikatnie. - A co z tobą? - uniosłam brew.
Zerknął na swoje ramię, a potem wzrokiem ponownie wrócił na moją twarz.
- Żyję. - jeden z kącików jego ust pomknął w górę.
Cofnęłam głowę, by się od niego uwolnić. Zabrał powoli rękę.
- Postrzelili cię w ramię? - kontynuowałam. Cholera, głupie pytanie! Przecież nie założyli mu opatrunku, bo miał taką ochotę! Jak ja coś czasem walnę...
Jego brwi drgnęły delikatnie ku górze. Przytaknął pewnym ruchem głowy. Też pewnie sądzi, że głupio zapytałam.
- Boli? - znowu walnęłam. Ale to tylko dlatego, by nie zapadła ta cholerna, krępująca cisza.
Uśmiechnął się.
- Teraz już nie, ale... - mruknął. Jeszcze raz na moment zerknął na swoje ramię. - Nie sądzę, byś ty to wytrzymała. - zaśmiał się cicho i oczywiście, z nutką zadziory.
Insynuujesz mi coś? Czy po co ta uwaga? Skąd wiesz, co by było, gdyby mnie dostała pociskiem w ramię? Trzeba było mi pozwolić samej biec do... O matko...
- Trafili cię, gdy biegliśmy do piwnicy, prawda? - zapytałam niepewnie.
Zamiast udzielić mi odpowiedzi, wyprostował się trochę. Rzucił mi łagodne spojrzenie. Obronił mnie swoim ciałem? Czyli... wiedział, że będą strzelać. Wolał osłonić mnie niż pozwolić mi się skręcać z bólu? Ale dlaczego? Przecież jestem nikim ważnym dla jego interesu. Niczego mu nie dostarczam. Nawet, jeśli miałabym pełnić funkcję jego przyzwoitki, to i tak obojętne czy miałabym dziurę w ramieniu czy ogólnie w ciebie czy też nie. Czemu to zrobił?
Wzdrygnęłam się.
- Dlaczego nie pozwoliłeś mi samej biec?
Zaczęłam uważnie mierzyć każdy skrawek jego twarzy, by nie pominąć czegoś, co mogłoby mnie naprowadzić na prawdopodobną odpowiedź, jeżeli znowu miałby mi nie odpowiedzieć.
Uśmiechnął się. Wstał z łóżka. Wyciągnął rękę w moją stronę.
- Chodź, przejdziemy się. - ruchem głowy wskazał na drzwi.
Uśmiechnęłam się delikatnie, po czym podniosłam się z łóżka. Razem wyszliśmy z sali. Następnie skierowaliśmy się wzdłuż korytarza. Delikatnie objął mnie ramieniem. Tym nieuszkodzonym, rzecz jasna.
- Bo widzisz... - zaczął. - Zaproponowałem, byśmy spotkali się wszyscy w jednej z małych kawiarenek, które należą do Louisa. Można zatem powiedzieć, że byłem pod pewnym względem gospodarzem. Oznacza to, że wziąłem pełną odpowiedzialność za wszystko, co miało mieć miejsce. Nie mógłbym pozwolić, by moim gościom cokolwiek się stało. Nie byłoby to zgodne z moimi zasadami. - przez cały czas patrzył w moją stronę.
Ja z kolei czasami odrywałam od niego wzrok, by przypatrywać się mężczyznom, którzy stali przy drzwiach. Nie byli poubierani w garnitury, ale wszyscy mieli na oczach ciemne okulary. Nie wiedzieć czemu. Ciemne okulary w ciemnym korytarzu. Dobrze, że dba o tych, z którymi przebywa.
Korytarz prowadził do małego holu. Kawałeczek dalej na wprost były czarne jak smoła drzwi. Po prawej czarne barierki oraz schody, które po półkolu prowadziły na dół. Poza drzwiami i barierkami wszystko było białe, jednak nie była to farba. Wydaje się, jakby ten kawalątek budynku został zrobiony z czystej, białej porcelany. Tu już nie przydzielono żadnych strażników.
Minęliśmy schody, a potem Justin stanął przy barierce. Złapał się jej, a potem nachylił. Sprawdził chyba, czy nikogo na dole nie ma. Odwrócił się do mnie. Oparł się tyłem o barierki. Złączył ręce i opuścił je luźno.
Westchnęłam cicho.
- Jednak nie musiałeś mnie osłaniać własnym ciałem. - uniosłam ramiona. Nie mogę pojąć, że zrobił dla mnie coś bezinteresownie. Możliwe, że później przyjdzie mi za to zapłacić, ale... cholera, mogłam nawet umrzeć!
Wzruszył ramionami, a jego uśmiech znacznie się poszerzył.
- Działałem pod wpływem chwili.
To skromność? Mogę to tak nazwać? Tak po prostu zrobił coś dla mnie i nie oczekuje niczego w zamian? Chociażby długu wdzięczności czy czegoś takiego? Ja... nie spodziewałabym się czegoś takiego po własnym ojcu czy Sam, a co dopiero po nim! Synu ojca mafii! Następcy króla zła! Jak człowiek o tak dobrym sercu może być jednocześnie zły? Aż nie wiem, co mam powiedzieć. Zniszczył mój zarys o sobie. Pogubiłam się! Tak nie można, no ej!
Spuściłam wzrok. Wessałam usta do środka. I co ja mam teraz o nim myśleć? Jest zły czy dobry? Mam mu wierzyć czy nie? Następca Jokera! Ale mnie osłonił! Dlaczego to musi być ze sobą aż tak sprzeczne?! Podrapałam się lewą ręką po prawym ramieniu. Westchnęłam, a potem powoli uniosłam na niego wzrok.
- Justin? - szepnęłam. Zupełnie zdewastował moje myślenie.
Uniósł brwi jako sygnał, że mogę mówić dalej. Ale ja... ja nie wiem! Bo... Joker uratował mi życie. Joker dobrowolnie uratował mi życie. Joker dobrowolnie uratował mi życie i się tym przy mnie nie afiszuje. Co do diabła tu się dzieje?!
- Słucham cię, Ronnie? - zapytał w końcu.
Chyba za długo stoję w zadumie. I pewnie wyglądam głupio, gdy tak sterczę przed nim i się w niego wpatruję, ale... On mi uratował życie. I to dwa razy. Dobrowolnie. Nikt jeszcze dla mnie tyle nie zrobił.
Wzięłam głęboki wdech, a potem nagle na moich ustach pojawił się szeroki uśmiech. Podeszłam do niego. Odruchowo wyciągnęłam ręce, którymi zaraz potem otuliłam go w pasie i mocno się do niego przytuliłam.
Może popełniam błąd. Może nie powinnam się tak spoufalać. Ale jestem mu tak cholernie wdzięczna, że słowa tego nie opiszą.
- Dziękuję. - szepnęłam, gdy mój policzek wylądował na jego ramieniu i ponownie mogłam poczuć ten męski zapach.
Nie wiem, nawet kiedy Justin zabrał ręce i oparł się nimi o barierki. Cały się napiął, a po układzie jego głowy mogę stwierdzić, że się na mnie patrzy. Nie jest chyba pewny tego, co właśnie zrobiłam. Spoko, ja też nie. Przełknął głośno ślinę. Odpuścił mięśniom i otulił mnie ramionami. Przyjemny dreszcz obiegł całe moje ciało od pasa w górę.
- W porządku. - oznajmił. Chyba się nawet uśmiechnął.
Zabrzmi to dziwnie, ale zrobiło mi się cholernie dobrze. Tak bezpiecznie. I ciepło.
- Justin? - zapytał niski, męski głos.
Nie zdążyłam zobaczyć kto to, bo Justin odepchnął mnie w stronę barierek, a sam stanął przede mną.
- Tak, ojcze? - odezwał się Justin. Serce mi prawie stanęło.
Zerknęłam przez ramię Justina. Ciekawość wzięła górę. Korytarzem kierował się w naszą stronę mężczyzna w białej, lśniącej koszuli. Spodnie od ciemnego garnituru utrzymuje skórzany, solidny pas. Szedł wyprostowany. Prawie się nie ruszał. Głowa prosto, nawet delikatnie uniesiona. Wyraz twarzy wzbudza postrach. Pewny siebie i chyba nie jest rad z tego powodu, że widzi Justina. Stanął kawałek przed nami. Posłał mi mordercze spojrzenie. Momentalnie schowałam głowę za Justinem. Może i zachowanie godne tchórza, ale... kurde, cała się trzęsę!
- Kim jest ta dziewczyna?
Sam jego głos wzbudza we mnie przerażenie. I zaraz się zimno dookoła zrobiło. Złapałam barierkę, bo się zaraz przewrócę.
Justin wziął głęboki wdech. Chyba próbował się uspokoić, ale wraz z wydechem opuścił głowę w dół.
- To Veronica. - zadrżał mu głos.
- Travis?! - syknął, a jego mina wskazywała na to, że nieźle się w nim zagotowało z nerwów. Z kolei mi podskoczyło tętno. I ciśnienie.
Justin się nie odezwał. Tylko przekręcił głowę w drugą stronę. Mężczyzna szybkim ruchem złapał go za kark. Najwidoczniej włożył w to dużo siły, bo Justin aż się zgiął. Pociągnął go do czarnych jak smoła drzwi, a następnie dosłownie go tam wepchnął. Wszedł chwilę potem i z całej siły trzasnął drzwiami, aż poczułam moc uderzenia.
Schowałam w dłoniach nos, usta i brodę. Nie chciałam, by ktokolwiek miał przeze mnie kłopoty! Ja nic nie zrobiłam. A ojciec i Sam i tak... już nie żyją! A jak mu przeze mnie krzywdę zrobi? Pobiłby własnego syna? Nie. W końcu to jego następca. Nic mu chyba nie zrobi. A może... Jezu, nie chciałam! On nic nie zrobił! Co się stało? Czemu on się tak zdenerwował?! No czemu?!
- Veronica? - usłyszałam znajomy głos z dołu schodów. Spojrzałam przez ramię na wchodzącego powoli po stopniach Harry'ego.
- Mhm... - przytaknęłam cicho.
- Czyżby coś się stało? - zapytał, gdy dzieliło nas już tylko kilka schodków.
Spojrzałam na drzwi, a potem z powrotem na niego.
- J-Justin i-i... Tam, je-ego o-ojciec... - próbowałam coś z siebie wykrzesać, ale głos drżał razem z całym moim ciałem.
Podszedł do mnie zupełnie blisko.
- Słucham? - wysunął głowę w moją stronę, próbując mnie zrozumieć. Zmarszczył brwi.
Złapałam się barierek. Ze strachu zaraz zacznę tracić grunt pod nogami. Odchyliłam trochę głowę do tyłu. Wzięłam kilka głębszych wdechów, ale to nic nie dało. Wręcz przeciwnie. Łzy zaczęły mi się na siłę przeciskać do oczu.
- Veronica? - szepnął cicho, łapiąc mnie delikatnie ciepłą, ogromną dłonią za ramię. Ujął w drugą dłoń mój policzek. Nakierował moją głowę na siebie. Musiała na niego spojrzeć. Ledwo mu sięgam do ramienia. - Co się dzieje? - zapytał. Minę miał tak przejętą, jakby widział mnie leżącą w kałuży krwi.
Wzięłam głęboki wdech.
- Tam jest Justin. - udało mi się w końcu odezwać, ale szeptem. Miałam tylko nadzieję, że mnie usłyszał, bo nie wiem, czy będę w stanie to powtórzyć.
Położył rękę również na moim drugim policzku. Nie przestawał wpatrywać się w moje oczy.
- Dobrze. - przytaknął. Koniuszkiem języka przesunął po swoich wargach. - Coś jeszcze?
- Joker wepchnął go do pokoju siłą, gdy mnie zobaczył. - wyszeptałam szybko, a zaraz potem zacisnęłam usta w cienki pasek, by za wszelką cenę nie pozwolić moim łzom spłynąć.
Po moich słowach Harry odsunął się kilka kroków ode mnie. Również otworzył szeroko oczy. Najwidoczniej oszołomiło go coś, co powiedziałam. Przeczesał palcami obu rąk swoje włosy. Zatrzymał swoje ruchy dopiero przy karku. Spojrzał na drzwi, a potem na mnie.
- Joker dowiedział się, że żyjesz? - zapytał szeptem, jakby próbował się powstrzymać od zaskoczonego krzyku.
Niestety tym pytaniem mnie zabił. Przestałam się zupełnie trząść.
- Miałam nie żyć? - szepnęłam, ale wcale nie chciałam znać odpowiedzi. Po moich policzkach spłynęły grube, ciężkie łzy.
To dlatego rozmawiałam z Justinem od początku? Dlatego tak późno dowiedziałam się, że jest następcą Jokera? Nie... O nie... Justin oszukał ojca. Justin chciał ukryć prawdę przed Jokerem, mafiosem, ojcem chrzestnym! Przecież on go zabije! A skoro ja miałam nie żyć... to mnie też zabije... Tracę czucie w nogach.
Moment zanim runęłam na ziemię, przytrzymały mnie czyjeś silne ręce. Uniosły i przytuliły do zniewalająco pachnącej koszuli Harry'ego.
- Najmocniej przepraszam. Źle się wyraziłem. - powiedział cicho i jeszcze wolniej niż zazwyczaj. Dłonią zaczął mnie głaskać po plecach. Nie można się było chyba lepiej wyrazić.
- Miałam zginąć razem z ojcem i Sam? - zapytałam cicho. Tym razem chyba też nie chcę znać odpowiedzi.
- Absolutnie nie. - zaprzeczył. - Zaszło swego rodzaju nieporozumienie. Justin miał zamiar o tym poinformować swego ojca, jednakże najwidoczniej ten zjawił się zbyt szybko i negatywnie odebrał to, co zobaczył. Nie powinnaś się przejmować. Justin jako jeden z nielicznych potrafi rozmawiać z tym, którego znasz z nazwy Joker.
Dyplomatyczna wypowiedź powiedziana tak ciepłym i spokojnym głosem uspokoiła mnie. Chociaż trochę przeraża mnie fakt, że przytula mnie do siebie płatny morderca. Nie jestem przesądna, ale to dobry czy zły znak? Jednak, mam wrażenie, że trochę nie wierzył w to, co mówił. Może to przez jego reakcję na początku. Mimo wszystko, uspokoił mnie.
Odsunęłam się kawałek. Od razu skierowałam swój wzrok na jego twarzy.
- Dziękuję. Już mi lepiej. - posłałam mu delikatny uśmiech. Odwzajemnił to. Zabrał ze mnie ręce. Tylko jeszcze wskazującym palcem prawej ręki otarł mokre ślady po łzach.
- Cieszę się, że mogłem pomóc. - oparł się tyłem o poręcz. Nadal nie spuścił ze mnie wzroku nawet na moment. Odczułam chwilowy dyskomfort.
Złapałam się barierki.
Drzwi otworzyły się hukiem. Szybkim krokiem wyszedł na hol mężczyzna. Wydawał się być jeszcze bardziej rozzłoszczony, a jego koszula... czymś się trochę ubrudził.
Aż się wzdrygnęłam, gdy gwałtownie jego wzrok wylądował na mojej osobie. Podsunęłam się zaraz pod samą poręcz. Chyba jednak nie zrozumiał tłumaczenia syna. Zerknął na Harry'ego, który momentalnie spuścił wzrok razem z głową. Uniósł lekceważąco brew. Podszedł powoli do wysokiego Magnum. Zacisnęłam dłonie.
- Powiedz reszcie nieudaczników, że chcę was widzieć za 15 minut u siebie. - syknął złowrogo. Skręcił gwałtownie w stronę schodów. W mgnieniu oka znalazł się na dole. Potem tylko dźwięk jego ciężkich kroków rozchodził się po ścianach budynku.
Wzdrygnęłam się potężnie.
- To nie z twojej winy. - westchnął cicho Harry. Oczywiście, że nie. Przecież...
Usłyszałam dźwięk okropnego, duszącego kaszlu z pokoju. Tam jest Justin! Zawahałam się, ale w końcu zaczęłam powoli podchodzić do drzwi. Oby tylko ten straszny człowiek nie wrócił.
- Justin? - szepnęłam, a potem pchnęłam ręką przymknięte drzwi.
Na wprost drzwi postawiono bokiem ciemne biurko. Po jednej stronie ciemny, potężny fotel. Z kolei po drugiej dwa mniejsze. Pomiędzy tymi dwoma, czyli przed biurkiem stał Justin. Tyłem do mnie. Stał zgarbiony i w rozkroku. Chyba łapie oddech i jednocześnie próbuje coś wykrztusić. Jedną ręką podparł się o blat. Drugą trzyma chyba na torsie. Nie widzę dokładnie. Ślęczy nad czerwoną plamą na bialuśkim dywanie. Nie jest ona zbyt duża, ale nie trzeba pytać, by wiedzieć, co to jest. To samo, czym była ubrudzona koszula Jokera.
Łzy ponownie napłynęły mi do oczu, ale tym razem już nie poinformowały o swoim nadejściu. Od razu zaczęły się wydostawać na zewnątrz. Weszłam powoli do pokoju.
- Justin? - szepnęłam nieco głośniej i trochę bardziej rozpaczliwie.
- Odejdź. - sapnął.
Zabolało. Nie, nie odejdę. Uratował mnie, a teraz przeze mnie dostał. Nie ma mowy!
- Justin, przepraszam. Ja pomo...
- Powiedziałem, że masz odejść! - warknął, a zaraz potem znowu zaczął kaszleć. Krew wymieszana ze śliną spadła, a zaraz potem roztrzaskała się o dywan, nasączając bardziej plamę. Co on mu zrobił...
- Proszę cię, Justin... - jęknęłam. Zaraz z rozpaczy zacznę wyć.
Zerknął przez ramię ręki, którą opierał się o biurko. Z nosa w dalszym ciągu ciekła krew, która schodzi się kawałek nad wargami, a następnie wypełnia miejsce między nimi. Nadmiar wpływa kącikami ust. Justin nie patrzy na mnie. Kieruje spojrzenie aż za drzwi.
- Zabierz ją stąd! - krzyknął. Dopiero teraz usłyszałam, jak ciężko mu się oddycha.
Nie chciałam, żeby ktokolwiek przeze mnie cierpiał! Ja nie...
- Wybacz mi, Veronico. - usłyszałam za plecami głos Harry'ego. Objął mnie w pasie, a następnie uniósł. Gdy odruchowo delikatnie podkurczyłam nogi, podłożył pod nie drugą rękę. Odwrócił się i wyniósł mnie pospiesznie z pomieszczenia jak dziecko. - Potrzebna pielęgniarka. - oznajmił donośnie. Powoli skierował się w stronę schodów.
Nie, to nie może tak być! Nie może to tak wyglądać! Nie mogę go tam zostawić! Krwawi w tym pokoju przeze mnie! Muszę mu pomóc!
Zanim Harry zsunął się nogą na pierwszy stopień, usłyszeliśmy przerażający, kobiecy pisk. Czy to... to Daisy? Głośno trzasnęły drzwi. Scena jak z jakiegoś chorego horroru! Najpierw Justin, teraz Daisy! Potem inni. Nie, błagam nie!
Harry wzdrygnął się, a zaraz potem zaczął schodzić po schodach na dół. Z każdym kolejnym schodkiem czułam, jak mnie w środku roznosi strach przed tym, co czeka mnie piętro niżej. Czułam, jak szybko mu serce wali. Chociaż może to ja. Coraz niżej. Nie, nie, nie, nie!
Na dole był tylko niewielki hol. Jak do przemówień w szkołach lub do jakichś akademii. Z kolei po obu stronach ciągnął się korytarz z drzwiami. Cisza. Martwa cisza.
- Boję się, Harry. - szepnęłam, próbując powstrzymać lament.
- Niepotrzebnie. - mruknął. Rozejrzał się. Ruszył do holu. - Ciebie wezwanie nie dotyczy.
- On pobił Justina! Teraz to samo spotka Daisy! - zawyłam tłumionym płaczem.
- Veronico, proszę cię. - szepnął mi do ucha. - Nawet tak nie myśl.
Nie umiem. Nie mogę! Pobił własnego syna do tego stopnia, że pluł krwią! A teraz ten krzyk! Ja zwariuję, zwariuję, zwariuję!
Ruszyliśmy przejściem w holu. Wcale go nie zauważyłam. Dalej za drzwiami na salę treningową dla bokserów. Pusto. Absolutnie nikogo. Powybijał wszystkich!
- Skylar? - zawołał Harry, a jego donośny głos rozszedł się po całym pomieszczeniu.
- No? - odezwał się kobiecy głos zza drzwi. Zapewne prowadzących do szatni.
Schylił się. Powoli postawił mnie na podłodze, ale nie puścił. Bardzo dobrze. W przeciwnym razie trzeba byłoby mnie zbierać.
- Wszyscy poszli? - kontynuował.
- Tylko Shark i Snake. - odpowiedziała.
- Dobrze. - westchnął do siebie. - Pozostawię kogoś pod twoją opieką. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko.
Po tych słowach dobiegł zza drzwi hałas krzątaniny. Potem na sale weszła kobieta. Mniej więcej mojego wzrostu. Ciemne, krótkie włosy. Nieufny wyraz twarzy. Odziana jedynie w puchaty, biały ręcznik sięgający prawie do jej kolan. Postawna, wysportowana. Powoli kroczyła do nas w jasnoróżowych japonkach. Drugim, mniejszym ręcznikiem osuszała sobie włosy przez całą drogę. Również od samego wejścia zaczęła mi się przyglądać. Marszczyła przy tym coraz bardziej swoje brwi.
- Kto to taki? - zapytała.
- Skylar, proszę cię. - oznajmił speszonym tonem Harry. Gdy na niego zerknęłam, miał odwróconą głowę. - Prosiłbym, abyś przy następnej okazji uprzedziła, że nie jesteś odziana.
Kobieta zaśmiała się cicho.
- Dobrze, postaram się.
- Dziękuję. - przytaknął. - Przyprowadziłem Veronicę. Zabranie tej duszyczki ze sobą lub pozostawienie samej sobie byłoby jednym z największych błędów, jakich przyszło mi się w życiu dopuścić. Dlatego byłbym wdzięczny, gdybyś dotrzymała jej towarzystwa. Zwłaszcza teraz, po tak tragicznych przeżyciach.
- Właśnie widzę, że jest coś nie tak. - przeniosła wzrok na ręcznik, którym osuszała jeszcze chwilę temu włosy. Złożyła go na pół, a potem przewiesiła sobie kawałek za nadgarstkiem. Nie dziwię się. Wyglądam zapewne jak opętana.
- Istotnie. Usłyszała i zobaczyła zbyt wiele.
- To znaczy? - zapytała niepewnie.
- Wiadomość o przygarnięciu niewinnej istoty nie została przekazana przez syna. Pan dowiedział się przypadkiem. Obawiam się, że jest dziś w tak negatywnym nastroju, gdyż najwidoczniej nie usłuchał tłumaczeń. - odchrząknął.
- A więc to o dziewczynie chce rozmawiać? Myślałam, że chodzi o napad na was i uzgodnienia względem porozumienia. - oznajmiła, a następnie odwróciła się na pięcie i ruszyła z powrotem do szatni.
- Zapewne zostanie dziś poruszone wiele tematów. - przytaknął Harry.
Niedługo potem kobieta zniknęła za drzwiami.
- Z przykrością stwierdzam, iż będę musiał cię tutaj pozostawić. Równo o umówionym czasie przychodzą tylko samobójcy, a ja zostałem wybrany, by przekazać informację innym. Nie obrazisz się, jeżeli teraz odejdę? - rozluźnił uścisk, w którym mnie trzymał.
Odsunęłam się. Odwróciłam powoli w kierunku Harry'ego.
- Nie chcę, byś i ty miał przeze mnie kłopoty. - szepnęłam, przecząc.
Uśmiechnął się nieznacznie.
- Nie powinnaś się niepotrzebnie obwiniać. A dodatkowo pamiętaj, że damą nie wypada ronić łez z byle powodu. - przesunął zewnętrzną stroną wskazującego palca po moim wilgotnym policzku. - Teraz panie mi wybaczą. - dodał bardziej donośnie. - Veronica. - przytaknął do mnie, a potem cofnął się krok. - Skylar.
- Tak, tak. Możesz już iść. Do zobaczenia. - odezwała się kobieta, a Harry, jak na komendę, udał się pospiesznie w stronę drzwi.
Może mi się wydaje, ale jest tu tak cholernie duszno, że zaraz zemdleję. Może za mocno przeżywam, ale to było straszne. To dla mnie zbyt wiele. Zbliżyłam się do drewnianej ławki przy ścianie. Zajęłam na niej miejsce. Muszę dojść do siebie. Nie miałam okazywać słabości. Muszę być silna. Jednak nie mogę bezczynnie przyglądać się cudzemu cierpieniu. Tym bardziej, że jest ono z mojej winy.
- Proszę. - usłyszałam głos kobiety, a potem ujrzałam przed oczami butelkę z wodą. Nawet nie wiem, kiedy tu weszła. Wzięłam butelkę.
- Dziękuję. - westchnęłam, po czym upiłam spory łyk chłodnej wody.
Kobieta ukucnęła przede mną. Już nie miała na sobie ręcznika, ale czarną marynarkę i spodnie.
- Jak się czujesz?
Przesunęłam dłonią po swojej twarzy.
- Źle. - westchnęłam ciężko.
- Fizycznie czy psychicznie? - dopytywała dalej.
- Tak i tak.
- To chodź. - mruknęła, podnosząc się. - Położysz się. Nie będę cię trzymać na zasmrodzonej sali.
Muszę iść, nie mam wyboru. Mam tylko nadzieję, że się po drodze nie przewrócę.
Wstałam. Powoli ruszyłyśmy przez szatnię do innej części budynku. Schodami tylko weszłyśmy piętro wyżej. W tej części uniwersytet prezentuje się jak blok mieszkalny lub tańszy hotel. Weszłyśmy do pokoju numer 37.
Pomieszczenie niezbyt duże. Drewniana posadzka. Ściany białe, z czego jedna z nich (po mojej lewej) wypełniona starymi oknami. Na środku zwykła, siwa kanapa. Przed nią ciemny, drewniany stolik. Pod nimi kolorowy, okrągły dywanik z frędzelkami naokoło. Na ścianie przed kanapą plazmowy telewizor. Poniżej niska komoda na różnego rodzaju sprzęty. Z kolei za kanapą, tuż pod oknami stoi długie, jednoosobowe łóżko. Na nim koc, który wygląda, jak ogromny biało-czarny, włochaty pies.
Odruchowo poszłam zająć sobie łóżko. Może nie dlatego, że jestem zmęczona, ale stoi ono przy starych oknach. Szczelinami dochodzi świeże powietrze, a tego potrzebuję najbardziej. Usiadłam na miękkim meblu, które zaczęło falować pod moim ciężarem. Postawiłam butelkę na malutkim stoliczku przy łóżku. A może to taboret...
- Kładź się, kładź. - usłyszałam głos kobiety. - Odpocznij, bo siły pewnie ci się jeszcze dziś przydadzą.
Powędrowałam za nią wzrokiem. Usiadła na kanapie. Włączyła jakiś kanał. Nie znam go, ale jest cicho. To najważniejsze. Przechyliłam się od niechcenia na bok. Głową wylądowałam na mięciutkiej poduszce. I tak urwał mi się film.

JOKER || JB [stara/pierwotna wersja] Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz