Rozdział 34

10 1 0
                                    

Marcus

Telefon rozdzwonił się w środku nocy. Zaspany, zerknąłem na wyświetlacz.

Nat.

Nigdy nie dzwoniła tak późno.

Odebrałem.

- Halo?

- Marcus? - upewniła się. Jej głos był nienaturalnie wysoki i roztrzęsiony, jakby przed chwilą płakała.

- Co się stało? - zapytałem.

- Możesz przyjść?

W mojej głowie rozbrzmiał alarm. Coś było nie tak.

- Za dziesięć minut. - rzuciłem, rozłączając się.

Wsunąłem na nogi adidasy. Dobrze, że spałem w ubraniu, mogłem zaoszczędzić trochę czasu.

- A ty gdzie się wybierasz? - dobiegł mnie głos Edwina. Nie zauważyłem, że siedział w kuchni.

- Nat. Sytuacja kryzysowa. - wyjaśniłem.

- Nie rób nic głupiego. - polecił mi i pozwolił wyjść.

Bieg do domu Natalii zajął mi jakieś siedem minut. Podkradłem się do ogrodu i wszedłem do jej pokoju przez okno, które zostawiła otwarte.

Dziewczyna siedziała na łóżku, jedynie przy świetle świeczki. Uwielbiała świeczki. Była ubrana w króciutkie spodnie od piżamy i prosty top. Ze związanego wysoko koka wysuwały się pojedyncze włoski. Wyglądała pięknie. Seksownie. Ale wcześniej płakała. Ciągle pociągała nosem.

Zauważywszy mnie, wskazała gestem, żebym usiadł obok niej. Tak zrobiłem. Zauważyłem w jej dłoni podłuży biały przedmiot.

- Wszystko w porządku? - spytałem cicho.

- Nie. - odszepnęła.

Pokazała mi ten przedmiot. To był test ciążowy. Z dwiema kreskami.

- Wynik pozytywny. - wyjaśniła.

- To znaczy? - odsuwałem od siebie to, co przychodziło mi do głowy. 

- Jestem w ciąży, Marcus.

Wypowiedziała to cicho, dla mnie jednak mogłaby krzyczeć na całe gardło. Świat walił mi się na głowę w ułamkach sekund.

- Jak to możliwe? - podniosłem głos.

- Naprawdę muszę ci przypominać? - zakpiła. W jej oczach znowu zabłysły łzy.

- Nie. - przyznałem. Usiłowałem się opanować. Przejechałem dłonią po włosach.

Tylko spokojnie.

- Ktoś wie?

- Nie. - ulżyło mi, gdy to usłyszałem.

- Który to tydzień?

- Nie wiem. Czwarty, może piąty.

- Co chcesz zrobić?

- A co mam zrobić? - spojrzała na mnie jak na kretyna. - Przecież nie mogę go urodzić...

- Nat! - przerwałem jej.

- Nie dam sobie rady, rozumiesz? Nie poradzę sobie z dzieckiem i z nauką, gdy odejdziesz...

- Chcesz je usunąć?

- Tak.

- Potrzebujesz pieniędzy?

- Tak. A później wszystko będzie tak jak dawniej. - obiecała.

- Dobrze. - zgodziłem się. - Zdobędę je do rana.

Wyszedłem.

- Co się tam działo? - tymi słowami Edwin powitał mnie na progu domu. - Strasznie długo cię nie było.

- Potrzebuję twojej pomocy. - wypaliłem.

- Pieniędzy? - domyślił się.

Zaprowadził mnie do swojego gabinetu. Pokój już wtedy był dźwiękoszczelny. To był jego azyl. Z dala od gromady rodzeństwa i malutkiego synka, mógł wreszcie odpocząć.

- Na co te pieniądze? - zapytał, sięgając po portfel.

- Na aborcję. - odpowiedziałem wprost. Nigdy nie miałem przed bratem tajemnic.

Zrobił wielkie oczy.

- Ciebie do reszty pojebało? - krzyknął. - Ochujałeś czy jak?

- Nie drzyj się tak. Lepsze to niż alimenty.

Podszedł do mnie, szarpnął za koszulkę, podnosząc na nogi.

- Słyszysz ty sam siebie? - chuchnął mi papierosowym oddechem prosto w twarz. - Tak cię wychowałem?

- Co byś zrobił na moim miejscu? - uśmiechnąłem się perfidnie.

Ale on uśmiechał się jeszcze perfidniej.

- Miałeś jaja, żeby zrobić dzieciaka? - upewnił się. - To teraz miej jaja, żeby go wychować.

- Nat nie chce tego bachora. - upierałem się.

- A co ma ci dziewczyna powiedzieć? - odpychając mnie, wyrzucił ręce w górę. Zatoczyłem się do tyłu. - Życie jej się wali, a jej chłopak to skończony kutas. - przeszył mnie spojrzeniem.

- Dobra. Zdobędę te pieniądze. Nie musisz mi ich dawać.

Nawet nie zauważyłem, kiedy Edwin podszedł do drzwi. Teraz zamek szczęknął, więżąc mnie tu.
-Niczego nie zdobędziesz. -oświadczył. - Nikogo nie przechytrzysz. Raz w życiu zachwasz się odpowiedzialnie.
- Mało ci tu bachorów?
Brat zaśmiał się paskudnie.
- Nie potrzebuję więcej bachorów. Z wyjątkiem ciebie, tu są tylko dzieci. Dzieci, rozumiesz? Mali ludzie, którzy potrzebują opieki i miłości. Tak samo ich matki, potrzebują miłości. A nie tabletek poronnych. Rozumiesz?
Skinąłem głową.
- Nigdy nie nazwiesz swojego dziecka bachorem. - nakazał mi. - Nigdy nie powiesz mu, że był wpadką. Rozumiesz?
Skinąłem głową.
- Nigdy nie spojrzysz źle na żonę. Nigdy nie powiesz, że jest gruba. Będzie dla ciebie najpiękniejszą kobietą na świecie. Każdego dnia wracając z pracy będziesz dziękował za to, że ją masz. Bo to ona będzie płacić za twoje błędy. Bo cię kocha.
- Nie mam żony. - zaprotestowałem.
- W ten sposób doszliśmy do najważniejszego punktu rozmowy. Będziesz ją miał. Ożenisz się z Nat. Nie za rok, nie za pięć lat. Za kilka miesięcy. Nie pozwolisz jej żyć wystawioną na potępienie ludzi. To twój zasrany obowiązek zapewnić jej szacunek należny kobiecie, matce i żonie. Rozumiesz?
- Żadne z nas nie jest pełnoletnie. - brnąłem w wykrętach. Miałem dość tych jego wywodów.
- Jak to dobrze, że jestem twoim opiekunem. I prawnikiem. -przypomniał mi. - o kwestie prawne się nie martw. Lepiej leć po pierścionek, bo dzisiaj się zaręczasz.

Usiadłem na łóżku, gwałtownie wciágając powietrze. Od dawna nie śnił mi się ten sen. Alex uwolniła coś, co do tej pory chowałem w najciemniejszych zakamarkach umysłu.
Ale te obrazy były takie realne... Jak mógłbym zapomnieć najgorszy i najlepszy dzień w swoim życiu?
Pamiętam, że Edwin nigdy wcześniej nie był taki stanowczy. A ja byłem zbyt zaskoczony, żeby się bronić, to mu dało przewagę.

Witajcie! Dziękuję tym, którzy dobrnęli tak daleko, czytając historię Marcusa i Aleksandry. Jak zauważyliście, ten rozdział był wspomnieniem/snem Marcusa. Planuję kilka kolejnch takich części i mam nadzieję, że przypadną wam do gustu. Do zobaczenia wkrótce :)

Nie wszystko złoto, co się świeciOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz