Idź do diabła

22 2 0
                                    

Kolejna część po... dwóch, trzech miesiącach? Nie oszukujmy się, zawaliłam. Zebrałam się jednak i napisałam rozdział jedenasty (może dwunasty, ja trochę inaczej liczę XD) o pięknym tytule.

Miłego czytania plus mały pociesznik.
Paskudź jest wyjątkowo fotogeniczny ^^.

Nieprzyjemne drętwienie obejmowało moją nogę za każdym razem, gdy następowałam na twarde kamienie. Był piękny, słoneczny dzień. I nic więcej, bo wiatr nie tylko szarpał za moje włosy niczym oszalały ale też przynosił niesamowite zimno.

Szliśmy powoli po opustoszałym szlaku turystycznym. Na moje oko zostało nam trochę więcej, jak połowa drogi. Jakieś dwa, może trzy dni marszu w chłodzie i wśród wszechobecnego szumu. Już miałam dość.

- Zatrzymajmy się. Zaraz zamienię się w sopel lodu. - wykrzyczała Sonya pomiędzy porywami wiatru. Mimo, że była naszym więźniem, to całkiem szybko wtopiła się w grupę.

- Czy przypadkiem driady nie posiadają większej odporności? - Wampir minął nas wszystkich. Czasami był zbyt złośliwy.

Zagnieździliśmy się w jakimś leśnym urwisku. Blisko szlaku, by go nie zgubić, ale na tyle daleko, żeby nikt podejrzany się nami nie zainteresował. Plecaki rzuciliśmy pod ogromną sosnę. Mira wspięła się na jedno z drzew, pewnie chciała się rozejrzeć po okolicy. Vuk zabrał błękitnooką poszukać czegoś do rozpalenia ogniska. Paskudź przycupnął obok mnie i osłonił swoim skrzydłem.

Było mi naprawdę lodowato, dodatkowo łupało mnie w nodze. Oparłam się o niego, powoli rozmasowując promieniujący ból. Z jego ciała biło kuszące ciepło. Słysząc potwierdzający dobrą drogę krzyk, zadowolona zanurzyłam się we śnie.

Coś strasznego.

Krzyk. Ogień?

Dlaczego Cherensin nic nie robi? Co się dzieje z Dzhoy?

Potwory. Deszcz skał.

Paskudź!

Zerwałam się, dysząc kłębami pary. Było ciemniej i mroźniej, niż przed snem. Rozejrzałam się, licząc zwinięte w kłębek kokony, które prawdopodobnie były moimi kompanami. Byli wszyscy. Nawet driada, co do której miałam podejrzenia, że zwieje przy nadarzającej się okazji.

Co to było? Nigdy nie miałam tak niepokojących snów. Można powiedzieć, że wizji. Wojna musiała dotrzeć do plemienia Dzhoy. A jeśli już tam jest?

Chciałam wstać i zmusić wiedźmę do wysłania wiadomości ale coś mnie szarpnęło z powrotem na ziemię. Paskudź przyciągnął mnie do siebie, oplatając skrzydłami.

- Jutro jej powiesz. Jak na razie to idź spać. - mruknął, by potem przeciągle ziewnąć. Nawet tym mnie nie zmusił do zamknięcia oczu.

- I tak już świta. Puść mnie, psie. - powiedziałam głośniej, niż mi się wydawało. Wampir warknął, by mnie uciszyć. - No, już! Puszczaj. - szepnęłam ciszej.

Na chwilę otworzył jedno z oczu. Świeciły, jak u psa. Wzdrygnęłam się, uświadamiając sobie, że on jest psem. Zamknął je i oplótł mnie mocniej rękami. Wyrywanie się nic nie dało, był zbyt silny. Zrezygnowana dałam za wygraną.

- Co ci się śniło? - Raczej nie chciał spać. Wolał mnie podręczyć. Próbowałam go zignorować i udawać, że już nie kontaktuję. - Mogę załaskotać cię na śmierć, wiesz? - Nie udało się.

- Nie mam pojęcia. - Czułam jego zimne palce na brzuchu. Ok, już zacznę mówić. - Cherensin, chyba została porwana. I upadek plemienia Dzhoy. Może i to był zwykły sen. - Westchnęłam. - Już kiedyś wydarzyło się coś podobnego.  - Przerwałam, przypominając sobie rzeź sprzed lat. - Zginęła cała moja kompania. Nie chcę po prostu, by one też zginęły.

- I tak kiedyś...

- Wiem. Umrą, zostaną zabite. - Spojrzałam w błyszczący fiolet, rozświetlający jego twarz. Oczy boga zastąpiły te dziecięce. Słuchał mnie, chłonąc każde moje słowo. - Każdego to czeka. Ale nie dopuszczę, by stało się to z mojej winy. Nawet jeśli to tylko sen.

Uśmiechnął się. Fiolet zamieniał się w ciepły róż, rozpogadzając jego oblicze.

Słońce wzeszło.


Minęliśmy schronisko. Zamknięte schronisko, należałoby dodać. To nawet nie był drugi dzień, jak wyruszyliśmy głębiej w góry. Miałam już dość. Jako zapalony wojownik, potrafiłam śledzić ofiarę do tygodnia. Góry to nie była moja bajka. Myślałam, że dam radę lecz dodatkowy ciężar w postaci rwącej tępym bólem nogi wybitnie mnie dobił.

Przystanęłam, oparłam ręce o kolana i dyszałam. Reszta zatrzymała się obok, każde na swój sposób zmęczone. Czekałam, aż serce przestanie mi tak mocno bić. Wiatr dalej nie dawał za wygraną i wył, niosąc się po szarych szczytach. Spojrzałam na czyste niebo.

- Arghh! - Musiałam wrzasnąć na głos. Tak, warto robić z siebie wariata, to bardzo relaksuje. - Bogowie, ja was wszystkich ukatrupię, tylko któryś niech spadnie z niebios! - Zaczęli się ze mnie śmiać. Wszyscy.

- A kiedyś mi się chwaliłaś, że nic cię nie złamie. - zadrwił wampir. - Jakim cudem dostałaś się do Husarii?

Przeciągnęłam się i ruszyłam dalej. Nie musiałam odpowiadać na to pytanie, było przecież puszczone na wiatr. Troska o elfkę i demonicę nie pozwalała jednak zamknąć mi ust. Zaczęłam mówić.

- To bardzo, bardzo długa historia. - Szli krok w krok za mną. - Może nawet dłuższa od ciebie, pijawko.

- Chciałabyś, dziewczynko. - prychnął śmiechem Vuk.

Słuchali. Mijał czas, a ja opowiadałam. O tym jak byłam jeszcze naprawdę małym dzieckiem. Kapłanka mnie zabrała do świątyni, podobnie jak wielu mi podobnych. Niemagicznych widzących magię.

- Miałam dwanaście lat, jak przydzielono mnie do grupy. Patrolowaliśmy pobliskie lasy. - Dochodziłam do sedna opowieści. Żałosnego, można powiedzieć. - Któregoś dnia przyśniło mi się, że wszystkich rozrywają jakieś potwory. Tydzień później byli martwi.

Mira oplotła moją głowę. Nie byłam smutna. Śmierć jest czymś naturalnym. Zawsze przyjdzie, nawet jeśli będzie próbowało jej się zapobiec. Serce jednak dalej wciskało się w kręgosłup, nie dając mi spokoju.

- Ej! Ty tam, zielona! Stójże no! - Ktoś się za nami szarpał. Nie zauważyłam, że podzieliliśmy się na dwie grupy. - Na bogów nie wyrywaj się tak! - Odwróciłam się.

Wampir siłował się z driadą. Paskudź zdążył do nich skoczyć w samą porę, prawie uciekła. Podeszłam do nich. Sonya cała opleciona była passiflorą i bazylią. Oczy miała pełne światła. Było w niej coś, co pozwalało mi ją puścić wolno. Była nieobecna. Wyrywała się z silnego uścisku chłopaków, ale nie odezwała się słowem. Kwiaty mówiły za nią.

Idź do diabła.

- Puśćcie ją wolno. - Spojrzeli na mnie z zaskoczeniem. - Kwiaty. Puśćcie ją wolno, mówię.

Zelżeli uścisk. Nie przejmując się niczym, pognała w dół gór. Wzięłam plecak który niosła, zarzuciłam go na plecy i skierowałam się w przeciwną stronę. Oni we trójkę dalej tam stali. Osłupiali jeszcze chwilę obserwowali opadający kurz po driadzie. Potem ruszyli.

- Samboja. - Paskudź zrównał się ze mną. - Nie miałaś czegoś się spytać Miry? - Zapomniałam.

Zerknęłam na wiedźmę. Jej oczy zmieniały kolor jak w kalejdoskopie. Wiedziałam, że od dekad nie widziała Derwana. Tylko patrzeć jak oszaleje z braku magicznej krwi. Pewnie Vuk mógłby podarować jej swoją, ale był zbyt ludzki. Potrzebowała krwi jednego z najstarszych wampirów świata. Krwi jej księcia*.

- Nie. Nie trzeba. - Westchnęłam zrezygnowana.

Wydawało mi się, czy pies się uśmiechnął?

  *Derwan - książę plemienia Surbiów (Serbów łużyckich), wzmiankowany ok. roku 632  w kronice Fredegara.

Zbawić Ziemię i ŚwiatOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz