2 - Los Pajęczej Lilii

541 55 10
                                    

~ Narrator ~

Trzy miesiące. Trzy niezmiernie długie, wydawałoby się wręcz, że niekończące się miesiące.

Miesiące, które z drugiej strony minęły o wiele za szybko.

Spicer wciąż się nie obudził.

...odniosłoby się wrażenie, że on się wcale nie chce obudzić.

Od momentu, w którym to Chase po raz pierwszy zobaczył te czerwone oczy; tak pozbawione normalnie obecnego blasku, tak puste, tak nieodpowiednie dla tej zwykle energicznej i pełnej nadziei... pełnej życia istoty; czarnowłosy nie spuścił Jack'a ani na sekundę z pola widzenia.

Zupełnie, jakby spodziewał się, że moment, w którym nie będzie go uważnie obserwował, będzie tym, w którym ujrzy go po raz ostatni. Że ten rozpadnie się na tysiące jeszcze mniejszych fragmentów; takich, których już nikt nie będzie w stanie pozbierać.

Chce go z powrotem.

Chase patrząc na te wszystkie wystające kości (których nigdy wcześniej by nawet nie podejrzewał istnienia); na te wyraźne oznaki niedożywienia, wręcz wygłodzenia... mógł mieć tylko nadzieję, że powstały one tylko i wyłącznie z powodu zażycia tej trucizny, albo że powstały niedawno, że to przecież niemożliwe, żeby tak długo był w stanie to przed nim ukrywać. I zarówno to, jak i fakt, że całe to drobne ciało wciąż w pełni nie wyleczyło się z blizn, które powoli usuwał za pomocą magii...

(ale Chase już o nich nie myślał; na razie wolał udawać, że ich nigdy nie było, i że w momencie zniszczenia tej metalowej obręczy, nie trzymał w dłoniach worka z kośćmi i pełnego krwi, która uparcie wypływała na zewnątrz przez głębokie i bolesne nacięcia na plecach, dłoniach, udach, głowie)

-...wciąż sprawiało mu ból.-

Wciąż nie chciał nawet o tym myśleć.

Przez cały czas monitorował to drobne ciało; ale nie w szpitalu, nie w rękach ludzi. Nie ufał im. I tak wątpił, że byliby w stanie cokolwiek zmienić. Spicer wiedział, co robił, kiedy tworzył tę truciznę. Przyznaje; truciznę idealną.

Jego ostatni prezent dla Księcia Ciemności.

Nie było mowy, żeby Chase umieścił go w szpitalu. Jack był jego, stał się jego w momencie, w którym tylko przekroczył próg pałacu. Poza tym, śmiertelnicy zapewne jeszcze bardziej by go uszkodzili.

Magia powinna była z łatwością dać sobie z tym radę, zwłaszcza ta antyczna, a jednak wciąż...

Ten zapach; ta trucizna, która niczym żmija pełzła pod skórą albinosa, początkowo tylko nadając jej chory, szary odcień... zniknęła już całkowicie. Nie ma po niej ani śladu.

Dzięki też tej pradawnej magii, nie pozostawiła nawet żadnych uszkodzeń wewnątrz jego ciała; a właściwie naprawiła to, co ta substancja wyniszczyła.

Bezsenny pierwszy tydzień i cierpliwe, stopniowe usuwanie tworu z organizmu jej [substancji] stwórcy za pomocą antycznych zaklęć, a to drobne ciało, wydawałoby się, że wyzdrowiało całkowicie.

Z upływem czasu (i ciągłą pomocą ze strony pradawnej magii) nie pozostała nawet większość blizn na reszcie jego ciała. Szramy, o których sposobie powstania wciąż nikt nic nie wiedział; ciemniejsze pasma skóry, które czarnowłosy wciąż wolał ignorować, żeby móc przetrwać czekanie w spokoju.

Nie czas teraz na pytania. Teraz może tylko na niego czekać. Czekać... bo Jack w końcu musi się tylko obudzić.

A jednak Chase wiedział... nawet, jeżeli wciąż nie chciał powiedzieć tego na głos; nie chciał nawet, żeby ta myśl przez chociażby sekundę pojawiła się w jego głowie... 

✔♠/♥ My Hand To Hold | Chase x Jack | (Xiaolin Showdown)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz