Kiedy Louis wsiadł do samochodu, od razu nacisnął delikatnie pedał gazu, aby samochód mógł powoli osiągnąć jako taką prędkość, która, zważając na warunki pogodowe, wcale nie była nadzwyczajnie wysoka, mimo że jego wóz aż prosił się, aby trochę przyspieszyć. Nie było on może sportowy, ale na pewno kosztował więcej niż większość pojazdów, jakie kiedykolwiek widział. Skórzane, podgrzewane siedzenia, deska rozdzielcza wypełniona różnego rodzaju przyciskami, które, podświetlone na biało, zostały zaprojektowane z najwyższą precyzją, przyciemniane szyby z tyłu wozu, szyba w dachu, cicho pracujący, wydajny silnik.
Harry westchnął cicho, wpatrując się przez szybę w nieprzeniknioną ciemność, w której płatki śniegu ciągle runęły na ziemię. Jeszcze dwadzieścia minut wcześniej stracił jakąkolwiek nadzieję. Nie czuł już stóp, na które miał założone zimowe buty. Nie zaimpregnował ich jednak, więc stosunkowo szybko przeciekły, sprawiając, że po plecach mężczyzny co chwila przechodził dreszcz. Jego czapka na daremno osłaniała jego uszy przed śniegiem i wiatrem, kurtka już dawno przestała sprawiać, że było mu choć trochę cieplej i po prostu stanowiła kluczową barierę ochronną w konfrontacji z burzą. Mimo wszystko Harry parł nadal, szedł pod górę, aby wspiąć się na szczyt wzniesienia i później zejść w dół. Był pogrążony w destrukcyjnych myślach, które skupiły się wokół jego marnego położenia. Zaczął żałować, że zostawił samochód, że nie dał się złapać. Zaczął żałować, że w ogóle pomyślał, aby uciec z więzienia, jakby to mogło coś zmienić. W swoich przemyśleniach zapędził się do tego stopnia, iż zaczął przeklinać telefon od własnej mamy, która przekazała mu smutne wieści, a po chwili podał w wątpliwość sens własnego istnienia.
Ani się nie obejrzał, już zapadł zmrok. Stylesowi nie pozostało jednak nic innego jak nadal iść, błądzić w zawiei i nieprzeniknionych ciemnościach nocy. Ledwo widział na oczy; był wyczerpany i znużony, poza tym śnieg siekł tak mocno wprost w jego oczy, że co chwila musiał mrugać, aby uniknąć kontaktu oczu z lodowatym opadem atmosferycznym.
Wydawało mu się, że będzie tak szedł bez końca, że burza śnieżna nigdy nie opuści miejsca, w którym się znajdował. Pomyślał, że policjanci znajdą go nazajutrz z pomocą psów gończych, zmarzniętego na kość, z otwartymi oczami i oszronioną jamą ustną, z której kilka godzin wcześniej wyzionąłby ostatni oddech.
Ten jeden raz przechytrzyliby go. Psy szczujące psami. Jedne durniejsze od drugich, nie ubliżając czworonożnym przyjaciołom człowieka.
Dlaczego nie został w ciepłej celi, godząc się z własnym losem, żyjąc w melancholii kolejnych dni, takich samych, prostych, bezsensownych, nudnych? Dla człowieka takiego jak on była to istna katorga, ale z dwojga złego wolał być już tam niż tu, pośrodku niczego.
Zastanawiał się, czy tak przypadkiem nie wygląda piekło. Ciągła tułaczka, brak rozeznania, zupełna pustka, samotność. Człowiek przecież może zwariować, stracić rozum, poczucie czasu, istnienia. Może zacząć dryfować gdzieś pomiędzy jawą a snem, życiem i śmiercią... jakby był w stanie śpiączki.
I wtedy poczuł pod stopami twarde, równe podłoże pokryte lodem. Niedaleko stał jeden z tych niewielkich słupków, które znajdują się przy drodze.
Ulica. Dotarł do ulicy.
Jeszcze nigdy nie czuł się tak rad z powodu asfaltu. Ruszył więc wzdłuż drogi z rosnącą nadzieją i wiarą, która odganiała złe myśli, rozświetlała ciemności, dodawała mu otuchy, choć zmarznął na kość.
I po chwili usłyszał szum auta sunącego po drodze, kątem oka zobaczył jaskrawe światło reflektorów. A potem łatwo poszło. Charakterystyczny odgłos samochodu hamującego na śniegu i lodzie. Dostał częścią bagażnika po biodrze i poleciał na zamarzniętą nawierzchnię.
YOU ARE READING
That imperfect Christmas Eve ||1D
FanficCzasami po prostu nie można inaczej - trzeba wziąć sprawy w swoje ręce i brnąć. Brnąć, choćby wydawało się to absurdalne, śmieszne, niewłaściwe. Bo w święta wszystko może się zdarzyć... nawet cud. ©xAgataOfficialx