22. Lato

1 0 0
                                    

A jednak świat się skończył,

Ten świat znienawidzony,

Ten, który gardził tobą,

Którym gardziłaś ty

Świat, który kazał cierpieć, płakać

Gdzie tak nie chciałaś żyć

Zbyt łatwo z tobą wygrał

I twoim stał się też

Tylko dlatego, że

On w tym świecie był.

Skończył się wreszcie, dlaczego ty

Płaczesz zamiast się śmiać?

Przed tobą długie gorące dni

Lepszego, choć bez niego, świata.

Wreszcie jestem naprawdę wolna. Wszystko wydaje się układać po mojej myśli. Henri wpada jeszcze na chwilę kiedy zastępuję mamę w biurze. Wybieram się z moją klasową paczką nad morze, on obiecuje, że przyjedzie chociaż na dwa dni, że dołączy tam do mnie. Podoba mi się ten pomysł, ale próbuję zachować zimną krew, wiem przecież, że prawdopodobnie nic z tego nie będzie. Ma jeszcze zadzwonić, dopytać się gdzie będziemy. Oczywiście nie dzwoni.

Wyjeżdżam na prawie dwa tygodnie. Dużo czasu spędzam z koleżankami, to taka nasza pożegnalna wyprawa. Ale równie dużo czasu spędzam sama ze sobą. Jesteśmy w małej spokojnej miejscowości, to jeszcze nie czasy wypchanych po brzegi plaż, z lasem parawanów, prawie nikogo nie ma. Poza tym często pada deszcz i nie jest zbyt gorąco. Nie przeszkadza mi to, godzinami spaceruję po plaży, śpiewam na głos, fale i tak mnie zagłuszają. Dobrze mi się myśli przy takich spacerach. Jeszcze raz przeżywam wszystko od początku, analizuję, układam, porządkuję. Jestem tu bardzo szczęśliwa, nawet samotność wydaje się być dobra, kiedy można tak iść przed siebie brodząc w wodzie i słuchać szumu morza.

Żałuję, że on nie przyjedzie. Może to też ostatnia okazja, żebyśmy i my się pożegnali. Moglibyśmy spędzić kilka przyjemnych chwil. Brakuje mi pocałunków, uścisków, bliskości. Ze smutkiem patrzę na spacerujące pary. Kiedy ja znowu będę z kimś tak spacerować? Próbuję dzwonić do niego kilka razy, ale ciągle odbiera ona. Później daję sobie spokój.

Po paru dniach robi się lepiej. Jestem na odwyku. I powoli się uspokajam. Z każdym kilometrem udaje mi się trochę bardziej od niego uwolnić, z każdym dniem dociera do mnie coraz mocniej, że mogę żyć bez niego, że dam radę, że to nawet nic wielkiego. Dziwi mnie nawet, że tak dobrze znoszę rozłąkę. Dlaczego nie potrafiłam uwolnić się wcześniej? To takie proste. Jestem tu tak długo i tęsknię, owszem, ale czuję też ogromną ulgę. Spada ze mnie wielki ciężar jego ciągłych wymówek, szantaży emocjonalnych, zwodzenia mnie, kłamstw. O ile prostsze wydaje się życie. Jak mogłam tak długo wytrzymać?

Koleżanki pytają mnie co z nami będzie dalej. Nie rozumieją kiedy odpowiadam, że nie wiem. Nie będą potrafiły pojąć, że co byśmy nie ustalili to ja i tak nie mogę przyjąć tego za prawdę, więc mogę tylko czekać na to co zrobi on. Nie chce mi się tłumaczyć, mówię tylko, że jeszcze nie zdecydowaliśmy. Nie chcę, żeby patrzyły na mnie z politowaniem, zawsze uchodziłam za konkretną, zdecydowaną, silną. A teraz sama widzę, że wpadłam w pułapkę a co gorsza, wcale nie chce mi się z niej wyłazić. Wiem jak to musi wyglądać i brzmieć: żałośnie. Dobrze przynajmniej, że nie pochwaliłam się przedwcześnie, że może on przyjedzie. Jakbym teraz wyglądała? Na szczęście przez cały wyjazd starałam się o nim nie wspominać.

Wracam do domu i już do niego nie dzwonię. Mam nadzieję, że to już koniec, że nie będę musiała o niczym więcej decydować, nic mu mówić, że po prostu już się nie zobaczymy ani nie usłyszymy. To byłoby takie proste. Śmierć z przyczyn naturalnych. Bez niepotrzebnych kłótni, bez wątpliwości czy aby na pewno chcę to robić, czy może poczekać jeszcze dzień, dwa, miesiąc... Bez jego ciągłego gadania, mieszania, chwytów psychologicznych.

Nadal dużo czytam, pracuję w ogródku, staram się nie myśleć o niczym, nabierać sił przed nauką. Odzyskuję względny spokój.

Ale on musi go w końcu zburzyć, nie byłby sobą gdyby tego nie zrobił. Po prawie miesiącu bez żadnego kontaktu, jak gdyby nigdy nic dzwoni i chce się spotkać. Wymiguję się nie tylko dlatego, że nie mam ochoty, ale przede wszystkim dlatego, że nawet nie mam żadnego pretekstu, żeby jechać do miasta. Nie miałabym jak wytłumaczyć tego rodzicom, pomagam im teraz dużo w domu i w biurze, nie mam jak się wyrwać. Henri nalega. W końcu umawiamy się, że przyjedzie do mnie do biura, bo siedzę tam prawie codziennie.

Przyjeżdża w czwartek. Jestem sceptyczna, opanowana, chłodna. Być może dzisiaj jest dobra okazja by go rzucić. Jestem prawie zdecydowana, na jego widok prawie nic już nie czuję. No może trochę strachu, ale to przed tym ostatecznym krokiem. A on jakby na złość moim staraniom wypala, że zdecydował, że jedzie ze mną do Poznania, że już ma załatwioną pracę. I znowu daję się zwieść, znowu idę na łatwiznę i myślę sobie, że co mi szkodzi zaczekać jeszcze miesiąc i się przekonać. Nie wierzę mu, ale chcę sama sobie ostatecznie udowodnić, że kłamie. Może tak naprawdę chcę tylko odwlec moment ostatecznego rozstania. Nie chcę decydować sama, nie chcę konfrontacji, przykrych słów. Nie mam jednak ochoty ryzykować nakrycia, nie wpuszczam go na zaplecze, prawie wyganiam. Umawiamy się na następny dzień, teraz w każdej chwili mogą przyjechać rodzice, ale jutro pewnie znów tu będę.

Potem przeklinam siebie, że jestem taka słaba, że znów dałam się namówić, że znów pozwoliłam mu dać mi nadzieję i przeciągnąć agonię. Wiem, że to nie ma sensu, ale nie potrafię inaczej. Nie potrafię podjąć tej decyzji, coś ciągle mi przeszkadza, ciągle kusi... Dlaczego przy nim jestem taka słaba? Dlaczego choć wiem już, że nie chcę z nim być, nie tęsknię, nie pragnę, nie widzę dla nas żadnej przyszłości, nie potrafię mu się oprzeć?

Oktawia w LabiryncieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz